Dojeżdżaliśmy wtedy do Katowic autostradą od strony Krakowa, gdy po przejechaniu sporego kawałka lasu i pól zobaczyliśny obok drogi poświatę mijanego miasta. Łuna widoczna dużo wcześniej niż zarysy zabudowań uświadomiła nam z wielka wyrazistością, że żyjemy w epoce światła. Myślę, że jeszcze sto lat temu, mimo, że przecież istniały już latarnie uliczne (gazowe i pierwsze elektryczne) tak jasną łunę nad miastem można było zobaczyć jedynie w wypadku pożaru.
Nawet początkowe elektryczne oświetlenie mieszkań i ulic nie dawało takiego efektu.
Dodatkowo niegdysiejszy kształt latarń ulicznych i ich gęstość, a może, w tym wypadku, rzadkość, powodowały, że w nocy można było jednak patrzeć w gwiazdy, co obecnie jest po prostu niemożliwe.
Pamiętam, że w dzieciństwie uliczne latarnie dawały dość nikły poblask, który pozwalał zobaczyć nierówności chodnika, ale nikt w takim świetle nie próbowałby przeczytać choćby kilku literek książki, czy gazety. Bawiło mnie wchodzenie w kolejne kręgi blasku, które wyraźnie odcinały się od ciemności, a przejście z jednego do drugiego wymagało przebycia kilku kroków "w ciemnościach".
W domu, mimo, że przecież wszędzie było światło elektryczne, w pokojach żyrandole na pięć lub sześć żarówek, a w pokoju jadalnym na dwanaście - wieczorami siedziało się przy zapalonym kinkiecie, któremu w zimowe wieczory dodatkowo towarzyszył blask ognia. Uwielbialiśmy takie godziny - zaraz po zachodzie słońca, gdy do domu docierały resztki dziennego światła, ale było już zbyt ciemno, by ten czas nazwać dniem, a zbyt jasno, by zaświecać lampy. To był dla dorosłych jakiś rytualny moment, by na chwilę usiąść i zamienić ze sobą kilka słów.
Nie wiem, czy owo siedzenie w półmroku, przy zapalonym kinkiecie lub jakąś niewielką lampką wynikało z oszczędności, czy z potrzeby, ale wiem, że tak bywało właściwie we wszystkich okolicznych domach.
Duże światło zapalało się dopiero w miarę potrzeb - do posiłków, do czytania i pisania czy robótek, choć te czynności można było wykonywać przy biurku oświetlonym stosowną lampą.
Zmierzam do tego, że obecnie nasze oczy nie zaznają wytchnienia, a współczesność odebrała nam sposobność obserwowania nieba. Oddalamy się od natury w każdym aspekcie, a nasz organizm nie ma kiedy odpocząć.
Z literatury i opowiadań wiem, że dawniej, gdy pokoje oświetlano oszczędnie świecami, a potem lampami naftowymi zdarzało się, że ktoś mógł wejść do pokoju niezauważony. Sprzyjało to i zabawie i różnym niecnym czynom, czemu dodatkowo były pomocne modne przez wieki kotary drzwiowe, liczne draperie i zasłony.
ZOBACZ BEZMIAR GWIAZD
Dzisiejsza pobudka była bezpośrednim powodem podzielenia się refleksją o symptomach naszych czasów.
Odkąd jest dość ciepło, by okna w domu były otwarte przez całą dobę (czyli od późnej wiosny) codziennie budzi mnie dzikie wycie policyjnych (?) syren samochodowych. Jak już kiedyś pisałam mieszkam w dość szczególnym miejscu, gdzie krzyżują się szlaki różnych służb i rodzajów komunikacji, mam jeszcze tę atrakcję, że nieopodal znajduje się szkoła i baza policji, która w drodze do centrum miasta, w czasie porannego szczytu, musi przejechać przez niezwykle ruchliwe i stale zatkane skrzyżowanie. Tym sposobem mam codziennie, o stałej porze nie zamawianą pobudkę.
Brakuje mi ciszy.
Myślę, że mimo iż w miastach przywykamy do tego, co dzieje się w tle naszego życia, układ nerwowy w którymś momencie zaczyna się buntować i domagać odpoczynku.
Wyszłam w niedzielny poranek (przed 6.00) do ogrodu, by usiąść z filiżanką kawy wśród zieleni. To jedyna pora, gdy nie słychać samochodów na sygnale, trzasków i łomotów z pobliskiej fabryki maszyn i huku przejeżdżających tirów. Tylko (jeszcze z rzadkie) samochody osobowe powodują zakłócenia ciszy, w której można wreszcie usłyszeć szum drzew i przeróżne ptaki, mieszkające w okolicznych drzewach.
Może życie kiedyś było trudniejsze i prymitywniejsze, ale pozwalało na potrzebne wytchnienie dla oczu i uszu. Wszystko jest potrzebne: i światło i dźwięk, ale niezbędna jest także ciemność i cisza.