Nie ma siły, która ludzi w anioły
przemieni. O utopii, ideach
i inżynierii społecznej
Z Jerzym Szackim
rozmawia
Waldemar Rapior
Czy potrzebujemy dziś utopii?
Jesteśmy zwierzętami, które są wyposażone w wyobraźnię; gdy
jest im źle, są skłonne zastanawiać się, co zrobić, żeby było lepiej, a nawet doskonale. Taka jest chyba skłonność ludzkiej natury, której się nie pozbędziemy. Natomiast jeśli przyjrzeć się
ewolucji ludzkiej wyobraźni, to zaszły tutaj zauważalne zmiany. Wprowadzę dwa pojęcia za Reinhartem Koselleckiem: „zasób doświadczenia” i „horyzont oczekiwań”. Przez tysiące lat
ludzkość operowała pewnym zasobem doświadczenia, który jej
przeważnie wystarczał; to, co się robiło, było przede wszystkim
powtarzaniem tego, co czyniło się od pokoleń w danej kulturze.
Potem przyszły czasy nowożytne, kiedy nastąpił istotny zwrot:
na pierwszy plan wysunęły się oczekiwania i to, co najlepsze,
zostało umieszczone w przyszłości. Przeszłość i teraźniejszość
zostały oddzielone grubą linią; to, co najlepsze, znajdowało się
za horyzontem rewolucji politycznej, obyczajowej, technicznej,
miało się zacząć dopiero po tych wielkich zmianach. Wiek XIX to
był czas nieustannych wielkich projektów i wiary w nieprzerwany postęp. Również wiek XX, w każdym razie w swojej pierwszej
połowie, był dla bardzo wielu ludzi wiekiem wielkich projektów przyszłości (czy to miało być społeczeństwo bezklasowe,
czy „tysiącletnia Rzesza”). Czy ta przyszłość miała przypominać przeszłość, czy być czymś zupełnie odrębnym, to już inna
całkiem kwestia.
69
Po drugiej wojnie, gdy wydawało się, że totalitarne projekty
zaczęły przejrzewać, wciąż istniał mit modernizacji, która w powolniejszy, ale równie niezawodny sposób doprowadzi do zasadniczej poprawy. Żywa była przez chwilę utopia „wiecznego
pokoju”, z której zrodziła się ONZ, czy też dużo trwalsza utopia
wyzwolenia i dekolonizacji, od której zaczną się wkrótce dobre
czasy dla ludów całego świata. Dziś nieodwołalnie już bodaj
doszliśmy do takiego momentu, że ani w zasobie doświadczenia, ani w horyzoncie oczekiwań nie znajdujemy przepisu na
dobrostan społeczny. Nie mamy już też tak wielkich oczekiwań:
znamy już chyba cały repertuar propozycji i projektów. Coraz
mniej jest powodów, aby wierzyć, że znajdzie się jakaś formuła społeczeństwa doskonałego, bo natura ludzka jest skażona
grzechem pierworodnym — jak mówią chrześcijanie, i w tym
punkcie mają rację. Utopie kwitły dzięki wierze, że człowiek
jest całkowicie czystą tablicą i cokolwiek się tam zapisze, się
przyjmie, albo dzięki wierze, że człowiek jest z natury dobry,
chętniej hołduje dobru aniżeli złu, ale — jak to jest u Brechta —
warunki nie sprzyjają mu. Na pewno wiara w utopię, tak rozumianą, jest martwa.
70
Czy oznacza to, że idealizm mamy odesłać do lamusa hi
storii? Czy pragmatyzm zdominował naszą kulturę, czy nie
wytwarzamy już jakiś wizji przyszłości?
Niektórzy skłonni są tak twierdzić. Z drugiej wszakże strony
trzeba zrobić pewne zastrzeżenie. Po pierwsze są całkiem
spore obszary globu, które wciąż żyją jakimiś utopiami; mamy
świat islamu, mamy Amerykę Południową, gdzie ciągle trwają
jeszcze jakieś projekty lewicowej natury; mamy też miejsca,
gdzie z kolei całkiem mają się dobrze narodowe mesjanizmy;
mamy wreszcie idealistów, którzy tworzą różne akcje humanitarne (Lekarzy bez Granic na przykład); mamy mnóstwo ludzi,
którzy sobie wyobrażają, że świat można poprawić, i myślę, że
tacy ludzie zawsze się rodzić będą. Tyle że coraz mniej będą
mieli szans na to, żeby poszły za nimi tłumy, bo zapotrzebowanie na gwiazdy przewodnie spada, podobnie jak gotowość
do poświęceń dla przyszłych pokoleń. Generalne wyobrażenie
o tym, jaki świat społeczny zasługiwałby na uznanie go za dobrze urządzony, na pewno mieć trzeba. Świadome ocenianie
świata obecnego nie byłoby możliwe, gdyby nie istniał jakiś
zbiór wyobrażeń o tym, co to jest dobro i zło. Tylko co innego
zespół ogólnych wyobrażeń na ten temat, a co innego konkretny program całościowej przebudowy świata według jakiejś gotowej doktryny politycznej, ekonomicznej czy religijnej, która
byłaby jednakowo i bezwzględnie dobra dla wszystkich w każdych okolicznościach.
Michał p. Markowski, interpretując Elizabeth Costello, na
pisał: „idee mają swoje życie, ale życie czasami lepiej ob
chodzi się bez idei”. Jak pan odczytuje te słowa?
Bez idei nie potrafimy się obchodzić. To mogą nie być wielkie
ideologie, wielkie systemy, ale jakiś podział na to, co jest w życiu społecznym złe, a co dobre, co jest pożyteczne, a co szkodliwe, odruchowo jest robiony na każdym kroku. Od tego nie
ma ucieczki; to ma wręcz instynktowne podłoże. Nie było bez
sensu to, co utylitaryści mówili o unikaniu przykrości i szukaniu
przyjemności. Nie można sobie wyobrazić, że idei w ogóle nie
ma, bo byłby to stan totalnej nieświadomości i bezmyślności.
Inną kwestią jest to, w jakiej mierze te idee mogą składać się
w systemy, w jakiej mierze będzie się wymuszać od bliźnich
posłuszeństwo tym systemom idei. Pod tym względem wiele
się zmieniło i zmienia.
Czy widzi pan gdzieś idee, które nie tylko służyłyby do ana
lizy świata, ale dostarczałyby również motywacji i znacze
nia, a także instruowałyby ludzi, jak żyć?
Mamy bogaty rynek idei. Czy oferowane na tym rynku towary
są atrakcyjne i czy dla każdego, to inna sprawa. Każdy może
71
72
coś dla siebie znaleźć, jeżeli dobrze poszuka, bo wybór jest
w istocie nieograniczony. Cokolwiek w świecie idei zaistniało,
jest w gruncie rzeczy do wzięcia; problem w tym, czy się szuka
i jak się wybiera. Wybór w pełni świadomy był zawsze sprawą
mniejszości. Kiedy w XIX wieku toczono najbardziej namiętne
spory ideologiczne, mało kto przejmował się tym, że większość
obywateli w ogóle się tym nie interesuje i żyje swym życiem
lokalnym. Pod tym względem dużo zaiste się zmieniło, ale nie
aż tak dużo, jak można by oczekiwać w dobie mobilności, demokracji, piśmienności, upowszechnionej edukacji i zalewu
sprzecznych informacji na każdy temat. Jest mniejszość, która
żyje ideami, ale dla większości — poza krótkimi momentami
ogólnego podniecenia — liczą się sprawy dnia codziennego: to,
co ma się do zjedzenia, do ubrania, do rozrywki. Jednego się
nauczyliśmy: że nie da się tak zmienić świata, żeby wyeliminować z niego wszystko, co się nam nie podoba. Fourier sądził, że
wraz ze zmianą ustroju nawet morska woda przestanie być niesmaczna i nabierze smaku lemoniady, którą on osobiście bardzo lubił. Ten styl myślenia chyba się skończył, choć może się
okresami na krótko odradzać. Wiemy, jak wiele rzeczy trzeba
poprawić, ale nie mamy zaufania do cudotwórców. Potrzebne
są ideały, ale nie wiara w cuda, bo ta prowadzi do klęsk i wielkich rozczarowań. Wielkim celom musi towarzyszyć poczucie
rzeczywistości, które pozwala, a nawet każe robić reformy, ale
zakazuje wierzyć, że istnieje jakiś sposób na osiągnięcie doskonałości i naprawienie wszystkiego od razu i raz na zawsze, jak
wyobrażali to sobie wielcy utopiści, a za nimi wielcy rewolucjoniści. Chodzi przeto również o przebudzenie instynktu moralnego, który nie tylko każe oceniać zło jak najsurowiej, ale i poucza,
że cel nie uświęca środków.
Chciałem zapytać o coś, co leży chyba po przeciwnej stro
nie tego instynktu, czyli rozum. „wszechświat opiera się
na rozumie. Bóg jest Bogiem rozumu. to, że dzięki rozumo
wi możemy pojąć zasadę, na jakiej opiera się wszechświat,
dowodzi, że rozum i wszechświat są w swej istocie jedno
ścią” — to elizabeth Costello. i jeszcze: „rozum jest pew
nym widmem ludzkiego myślenia”. Rozum, pewnie pisany
przez wielkie R…
Koniecznie przez wielkie R. Przodkiem tego rozumu był Bóg
Wszechwiedzący, w którego rolę człowiek usiłował wejść. Owa
idea Rozumu daje się wyprowadzić ze starożytnej Grecji. Historia filozofii europejskiej jest w dużej mierze historią narodzin
idei rozumu przez wielkie R, a następnie — gdzieś od drugiej
połowy XIX wieku — schyłku tej idei. To się niewątpliwie wiąże
ze stosunkiem do Boga i religii, ponieważ europejski Rozum
był konkurentem religii; w każdym razie tej tradycyjnej i zinstytucjonalizowanej. Potem zaczął od niej po prostu abstrahować, od pewnego punktu ich drogi się rozeszły, spotykając się
rzadko. Religię podkopywały dwie rzeczy: racjonalizm i empiryzm. Z jednej strony chęć przekonania się na podstawie własnych zmysłów, czy coś zgadza się, czy nie; np. eksperymenty
chemiczne, które robiono w salonach XVIII-wiecznych, miały
pokazać naocznie, czy rzeczywiście jest tak, jak twierdzą uczeni. Człowiek współczesny niewiele może sam sprawdzić, musi
wierzyć naukowcom na słowo. Z drugiej strony, rozpowszechnił się racjonalizm, który bez odwoływania się do świadectwa
zmysłów zadowalał się logicznym rozumowaniem. Były to dwa
niezależne nurty, jeden może silniejszy w krajach anglosaskich,
drugi w krajach kontynentalnych (bardzo schematycznie rzecz
ujmując). Tak czy inaczej, od Oświecenia powszechniejsze było
przekonanie, że własnymi siłami człowieka da się zbudować
spójny obraz świata, bez pomocy tradycyjnych autorytetów religijnych. Ideę „naukowego” światopoglądu wymyślili marksiści,
bo taki był klimat tych czasów, określanych skrótowo jako „nowoczesność”. W gruncie rzeczy to tak zwana ponowoczesność
przynosi (na dobre i na złe, bo na złe bardzo często) kryzys
tej naiwnej wiary we wszechmoc człowieka, w całkowite zwycięstwo nad Tradycją i możliwość pełnego triumfu oświecenia,
73
a nawet wiary, że istnieje jakiś ogólny porządek. Nie oznacza to,
że zapanowało przekonanie o jego całkowitej bezsile. Po prostu oczekiwania stały się skromniejsze. Nie grozi nam powrót
w „mroki średniowiecza”, ale wiemy już, że miejsca po tradycyjnych religiach nie zajmie wszechwładny i wszechobecny Rozum.
Coetzee za pośrednictwem Costello pisze: „kiedy się pa
trzy na to z zewnątrz, z pozycji kogoś neutralnego, rozum
jawi się jako jedna wielka tautologia. to oczywiste, że ro
zum uprawomocni rozum jako naczelną zasadę wszechświa
ta — cóż ma innego zrobić? zdetronizować się? Systemy
rozumowania, jak wszystkie systemy całościowe, nie są do
tego zdolne”.
74
Tak myślał na przykład Isaiah Berlin. To w pewnym sensie objaw
wyrozumiałości dla romantycznych myślicieli, ale nie musi wykluczać wezwania do kierowania się (w miarę możliwości) tym,
co się da uzasadnić i dowieść. Dla Berlina romantyzm był przedmiotem fascynacji z tego powodu, że był against the current,
odbiegał od ówczesnego schematu; myśl romantyczna dokonała bardzo istotnych odkryć, chociażby kwestii narodowej. Berlin
napisał rozprawę o nacjonalizmie jako „zlekceważonej potędze”.
Podobnie John Stuart Mill, choć liberał i utylitarysta, pisząc szkice o Coleridge’u i innych poetach romantycznych, nie wyrzucił
tego wszystkiego na śmietnik. Zobaczył tam całkiem sensowne
składniki: kwestię roli sentymentu i czynników innych niż rozum
w zachowaniu się ludzkim, a także docenienie roli i trwałości takich rzeczy, jak obyczaj: wzory zachowania przekazywane nie
za pomocą abstrakcyjnych pojęć, ale przykładów.
Romantyzm z pewnością osłabiał wiarę w rozum. Jednakże
żadnego poglądu nie należy przyjmować z całym dobrodziejstwem kontekstu, w którym się wcześniej pojawił. Człowiek rozumny wybiera między poglądami, a nie między światopoglądami traktowanymi jako nienaruszalne całości.
Jak potraktować modernizację rodzącą się po ii wojnie świa
towej? Czy jest to kontynuacja tego sposobu myślenia?
Modernizacja była i jest otaczana kultem, i to nie tylko na Zachodzie. Przyniosła wiele dobrego, toteż wszyscy musieli się
jakoś modernizować, aczkolwiek nie pod każdym względem i za
wszelką cenę. Nikt nie zadowalał się w praktyce wyposażeniem
odziedziczonym po przodkach. Nawet obrona tradycji wymaga
nowoczesnego uzbrojenia. Tyle że kiedyś, właśnie w tych dawnych czasach królowania Rozumu, było to wyobrażenie modernizacji jako czegoś, co niesie jednocześnie poprawę wszelkich
możliwych wskaźników — łącznie z „wskaźnikiem szczęścia”:
ludzie będą syci, dobrze ubrani, mądrzejsi, zdrowsi, ale będą
też szczęśliwsi. Potem te teorie modernizacji mizerniały: przynoszą poprawę tego czy owego, ale nie usuwają wszelkiego zła
i nie muszą być powtórką drogi, którą szedł Zachód. Ludzie
przestaną wierzyć w czary, będą stawali się coraz bardziej racjonalni we wszystkich swoich poglądach i zachowaniach. Jeśli
weźmiemy Condorceta Szkic obrazu postępu ducha ludzkiego
poprzez dzieje, to mamy tam pakiet, który obejmuje i poznanie,
i moralność, wszystkie sfery życia, które się będą w miarę coraz
większego postępu zmieniać.
Bycie nowoczesnym to zbiór, który najłatwiej da się opisać
jako zastosowanie na wszystkich polach najnowszych osiągnięć
wiedzy naukowej: rolnictwo, gdzie stosuje się nawozy i selekcjonowane ziarno, przemysł, który produkuje tanio, wykształcenie,
które daje jednostce użyteczną wiedzę, opieka zdrowotna, która odpowiada najnowszemu stanowi wiedzy, i względy społeczne, gdzie ludzie są równi i każdemu się należy według zasług
czy według potrzeb, bo to ma być system idealnie demokratyczny. Tkwi w tym implicite założenie, że stawanie się ludźmi
nowoczesnymi jest okcydentalizacją, bo to przecież kraje zachodnie osiągnęły najbardziej spektakularne sukcesy i miały
świecić przykładem w wieku XIX i XX. To, co się dzieje w Trzecim
75
Świecie, w trakcie dekolonizacji i awansu kontynentów azjatyckiego i afrykańskiego, miało być doganianiem świata zachodniego. W XX wieku ta norma zostaje odrzucona: też chcemy być
zamożni, też chcemy być zdrowi, ale nie chcemy czcić tych samych bogów, nie chcemy żyć tak samo. Owszem, potrzebujemy
zachodniej technologii, ale nie wzoru życia. Możemy mieć taką
samą muzykę — już w czasach Beatlesów ich piosenek słuchało się wszędzie — ale to nie znaczy, że chcemy być tacy sami.
Idea uniwersalnego Rozumu pęka, a o nowoczesności zaczyna
się mówić w liczbie mnogiej. Istnieje wiele nowoczesności, które
mają ze sobą coś wspólnego, ale w gruncie rzeczy każda jest
inna, wyrasta z innego doświadczenia i ma zaspokoić potrzeby
innych ludzi. Z naszego punktu widzenia są one być może kalekie, ale nie łudźmy się, że wszyscy, jak kiedyś sądzono, „zacofani” przyjdą akurat do nas po naukę. Wiedzą swoje, a i my nie
jesteśmy już tacy mądrzy i zadowoleni z siebie.
wielki socjolog amerykański Robert k. Merton pisał kiedyś
o samospełniającym się proroctwie, czyli takiej definicji sy
tuacji, która jest nieprawdziwa, ale która staje się koncep
cją prawdziwą, gdyż wywołuje realne zachowania.
76
Wszystko, cokolwiek dzieje się w życiu społecznym, dzieje się
według tego mechanizmu. William Isaac Thomas pisał, że ludzie
kierują się raczej fałszem, w który wierzą, niż prawdą, której
nie znają. W zachowaniu się ludzkim prawdziwość posiadanej
wiedzy jest niekoniecznie czynnikiem najważniejszym. To, w co
ludzie uwierzą, będzie miało zawsze decydujący wpływ na ich
zachowanie. Także w związku z modernizacją: jak długo nie
ma rozpowszechnionego przekonania, że coś jest dobre i będzie dla nas, jak się słusznie przewiduje, korzystne, tak długo
sukces jest wątpliwy. Wszystkie te dobrze udokumentowane
historie dotyczące, dajmy na to, oporu przeciwko szczepieniom
ochronnym czy nowym narzędziom, dowodzi tego, jak ważnym
czynnikiem jest czynnik wiary.
Równie istotny jest czynnik efektów niezamierzonych ludzkiego działania. Podejmuje się rozmaite inicjatywy i plany z nadzieją na uzyskanie zamierzonego efektu, a efekt ostateczny
jest nie taki, jaki się przewidywało, często wręcz odwrotny, co
jest zresztą argumentem numer jeden przeciwko utopiom jako
projektom przebudowy totalnej. Koszty nieprzewidziane okazują się niekiedy tak wielkie, że pożytki ostateczne są wątpliwe.
Na przykład rewolucja rosyjska — gdyby jej pierwsi przywódcy, skądinąd na ogół ideowi ludzie, przekonani, że pracują dla
dobra ludzkości, umieli sobie wyobrazić ciąg dalszy, niejeden
z nich by się może zawahał.
ostatnio mieliśmy powrót do idei modernizacji, zwanych
neomodernizacją. Jak mamy go rozumieć?
Teorie modernizacji nigdy nie odeszły, nigdy nie zniknęły. W takiej lub innej postaci trwają nieprzerwanie od Czerwonego Kapturka, to znaczy od kiedy Perrault wyraził domniemanie, że ludzie nowożytni mogą stać pod jakimś względem wyżej od ludzi
starożytnych. To był XVII wiek. Od tej pory wiara w wyższość
„moderny” nad starożytnością (w każdym razie pod jakimś istotnym względem) nigdy nie umarła, mimo wspomnianych kryzysów nowoczesności. Są przypływy i odpływy, ale nie znam takiego okresu, w którym zapanowałoby przekonanie o wyższości
tego, co było, i że niczego nie da się poprawić. Wszystkie kraje,
które cywilizacyjnie awansowały w ostatnich stuleciach, awansowały pod znakiem wiary w to, że się idzie naprzód. Owszem,
zostawiamy bez zmian nasze obyczaje, nie porzucamy naszych
bogów, ale zakładamy szkoły, szpitale, uniwersytety, uczymy
się więcej i lepiej produkować. Sceptycyzm raz jest silniejszy,
innym razem słabszy, ale pęd do jakiejś modernizacji nie ustaje ani na chwilę. Nikt nigdy nie powiedział, że nauczył się żyć
z malarią. Jeden z nielicznych wyjątków to Czerwoni Khmerowie, bo przecież nawet pod panowaniem skrajnego arabskiego
fundamentalizmu mamy do czynienia z modernizacją w tym
77
sensie, że nie rezygnuje się z nowoczesnych technik. Zostają
one wykorzystane do własnych celów — na szkodę dla Zachodu,
z którego się ją bierze. To nie są tylko ciemni mułłowie.
w Zapiskach ze złego roku Coetzee pisze o przewodniej
zasadzie makiawelizmu — konieczności (necessità): „przed
Machiavellim uznawano bezwzględną nadrzędność prawa
moralnego. Jeżeli czasem zdarzało się je łamać, ubolewa
no nad tym, ale władcy byli wszak tylko ludźmi. według
nowego, makiawelicznego poglądu sprzeciwianie się pra
wu moralnemu jest usprawiedliwione, ilekroć zachodzi ko
nieczność” (s. 22).
78
Idea konieczności — w takim sensie, że jak coś jest, to widocznie tak być musi i inaczej być nie może — jest ideą straszliwą.
To jest Heglowskie, że wszystko to, co rzeczywiste, jest rozumne — i na odwrót. Okropna idea. Zresztą Machiavelli jej nie wyznawał, to był myśliciel, dla którego ważna była virtù, stawianie
czoła fortunie. Choć siła fortuny jest wielka, nie wynika z tego,
że mamy być jej posłuszni. Machiavelli nie unieważniał prawa
moralnego, lecz tylko twierdził, że kierowanie się nim nie jest
gwarancją sukcesu i nierzadko bywa tak, że trzeba wybierać
między działaniem moralnie dobrym a działaniem skutecznym,
między powinnością a rzeczywistością. Nie tylko politycy znają
takie sytuacje. Co nie znaczy, że powinniśmy kogokolwiek oceniać tylko za względu na skuteczność.
Machiavelli wszak twierdzi, że władca „dla utrzymania
państwa bywa zmuszony (necessitato) częstokroć działać
wbrew wierności, wbrew miłosierdziu, wbrew ludzkości,
wbrew religii”.
U Machiavellego jest to sformułowane zawsze w warunkowy
sposób: jeżeli chcesz osiągnąć założony przez siebie cel, to
w danych warunkach musisz zrobić to a to. Aczkolwiek to jest
sprzeczne z moralnością, ale jeżeli jesteś księciem i chcesz
utrzymać władzę, to czasami powinieneś komuś ściąć głowę.
Natomiast nie jest tam nigdzie powiedziane, że ty musisz to
zrobić. Jeżeli jesteś gotów stracić władzę, możesz zdobyć się
na miłosierdzie.
Jest tu też chyba taka sugestia Coetzeego, że to, że nie mu
simy tego zrobić, współcześnie przestało być tylko możli
wością, a stało się koniecznością, że ta idea makiawelizmu,
która była warunkowa, teraz stała się przymusem. Jak pisze
Coetzee: „jak mus, to mus”.
Bardzo często spotykamy się z rozumowaniem opartym na założeniu o konieczności bezwzględnej. To jest coś bardzo niepokojącego, jeśli się element wyboru eliminuje i zakłada, że jest
tylko jedna droga, bez alternatywnych rozwiązań. Niepodobna
się nie zgodzić, że to mentalność okropna i rzeczywiście spotykana bardzo często, zwłaszcza do uzasadniania konkretnych
rozwiązań ekonomicznych bądź politycznych.
Można zapytać o historię tego sposobu rozumowania i dla
czego stało się dominujące?
To jest na pewno formuła wygodna. Najłatwiej jest powiedzieć
ludziom, że nie ma innego wyjścia poza tym, które ja wybieram, a nawet jakoś rzecz upiększyć, opowiadając takie czy inne
bajki. Często spotykamy taką sytuację, kiedy przychodzi do poważnej zmiany dotychczasowego stanu rzeczy ze względu na
domniemaną konieczność. Pewno często jest to rzeczywiście
konieczne. Są jednak dwa pytania, których się nie stawia, a które się stawiać powinno. Po pierwsze, co mianowicie chcemy
w ten sposób uzyskać. Po drugie, jakie są koszty i realne możliwości zastosowania tego — koniecznego w naszym przekonaniu — rozwiązania. Nasze aktualne spory polityczne abstrahują
od tych pytań: szuka się tylko argumentów za lub przeciw albo
zaczyna mówić na jakiś inny temat.
79
Harold pinter w 2005 roku, w nagranym na taśmie wideo
odczycie noblowskim, wygłosił coś, co Coetzee nazywa
„wściekłym atakiem na tony’ego Blaira”. Być może był to
atak na zasadę konieczności.
To są jak gdyby dwa różne wymiary rzeczywistości. Przemówienie Pintera tylko w tym miejscu, w tych okolicznościach i pod
tym adresem jest czymś absurdalnym. Może być jednakowoż
tak, że proporcje z czasem się odwrócą i mało kto będzie wiedział, kto to był Blair. Nie ma w każdym razie pewności, że Pinter nie miał racji.
Coetzee pisze, że pintera „zarzuty zostaną gładko odpar
te, zbagatelizowane, a nawet ośmieszone” przez retory
kę agory: „oczywiście panu pinterowi wolno mieć własne
zdanie — padnie odpowiedź — korzysta wszak ze swobód
społeczeństwa demokratycznego, którego właśnie staramy
się bronić przed ekstremistami”.
80
Ryzyko zawodowe; pisarze niejednokrotnie je podejmowali,
głosząc tezy niepopularne z punktu widzenia panującej religii, rządu czy opinii publicznej. Dobrym prawem moralisty, intelektualisty jest powiedzenie tego, co uważa za słuszne, bez
oglądania się na konsekwencje. Tołstoj napisał, że patriotyzm
jest grzechem, co dzisiaj uchodzi za skrajnie niepoprawne, ale
w ówczesnej sytuacji było przesłaniem, którego nie mogło zabraknąć.
współcześnie rola intelektualisty jako mędrca, kogoś, kto
z braku powiązań instytucjonalnych może zaoferować au
torytatywną opinię na jakiś temat dotyczący świata i życia,
jest w zasadzie martwa. Na jaką publiczność może liczyć
współcześnie intelektualista?
Jakaś publiczność zawsze się znajdzie, wszelako oczekiwanie,
że słowo intelektualisty dotrze wszędzie tam, gdzie dociera
słowo polityka, dziennikarza, propagandysty czy showmana,
byłoby naiwne. Cóż z tego wynika? Ano to, że intelektualista
może być smutniejszy niż kiedyś i mniej optymistycznie usposobiony, ale z pewnością musi zrezygnować z zachowywania
się tak, jakby słuchał go cały świat. Zresztą zawsze było tak,
że publiczność, do której efektywnie rzeczywiście docierał, nie
była liczna.
Jak zatem zmieniać dzisiejszy świat?
Nie ma matematycznego wzoru na zmianę. Co natomiast jest?
Są doświadczenia rozmaitych rządów, rozmaitych krajów, rozmaitych ludzkich grup; doświadczenia, z których wynika, że to
czy tamto warto zmieniać, bo jeśli nie zmienimy, będzie bardzo źle; doświadczenia choćby tego rodzaju, że inwestowanie
w badania naukowe jest bardziej opłacalne niż inwestowanie
w zbrojenia. Tego rodzaju nauki nigdy nie są całkowicie jednoznaczne, ale jeżeli się świat zmienia na lepsze, dzieje się to
za sprawą wybiórczego korzystania z konkretnych przykładów,
nie zaś za sprawą owczego pędu do innowacji na każdym polu.
W tego rodzaju recepty ja nie wierzę, ponieważ myślę, że bywa
różnie, różne są społeczeństwa, różne są bardzo warunki. Nie
wierzę, że może być jakiś przepis, który mógłby być dobry dla
wszystkich. To dotyczy zresztą nie tylko społecznych utopii, ale
i wszelkich systemów ideologicznych czy religijnych.
Jaka jest przyszłość inżynierii społecznej?
Popper mówił o dwóch rodzajach inżynierii: utopijna inżynieria
społeczna i inżynieria reformistyczna, krok po kroku. Inżynieria społeczna zawsze ma miejsce, bo cokolwiek się robi, biorąc
odpowiedzialność za coś więcej niż własne życie, jest to uprawianie inżynierii społecznej w jakiejś skali: rodzinnej, środowiskowej. Nie można od niej odejść, ponieważ wszelkie stosunki —
jeżeli działaniami stron kieruje świadoma intencja wywarcia
wpływu, wywołania określonej reakcji ze strony partnerów —
są jej praktykowaniem.
81
Chodzi o to, jak się to robi, a więc, czy nie sięga do środków
niegodnych, przemocy, oszustwa. Chodzi także, rzecz jasna,
o to, że nie wszystko, co nam się zamarzy (jak w wypadku wielkich rewolucjonistów), może zostać zrealizowane. To nie znaczy,
że wyeliminować należy całkowicie myśl o jakimś świadomym
działaniu na szerszą niż indywidualna czy rodzinna skalę. Myślę o czymś, co kiedyś nazywano social reconstruction, bardzo
modnym w czasach New Dealu i Roosevelta; interwencjonizm
państwowy na taką lub inną skalę wydaje się tak czy inaczej
niezbędny i de facto jest wszędzie obecny. Nie ma recepty, ile
ma go być, chociaż nie brak doświadczeń wskazujących na skutki zarówno jego nadmiaru, jak i braku. Wygląda jednak na to, że
bez tego obejść się nie można, bo żywiołowe procesy rynkowe
nie wszystko są w stanie załatwić.
interwencjonizm państwowy raczej nie cieszy się dobrą
sławą.
82
W Polsce akurat jesteśmy pod tym względem bardzo niekonsekwentni, bo z jednej strony jest oczekiwanie od państwa, że
załatwi dużo rzeczy, z drugiej natomiast jest manifestowana
niechęć do tego, żeby państwo wtrącało się do czegokolwiek.
Widać wyraźnie, że państwo tak czy inaczej rośnie, nawet jeśli
rośnie za bardzo, ale mnożenie się jego funkcji nie jest tendencją, którą da się odwrócić. W latach dwudziestych wieku XX departament rolnictwa w USA zatrudniał zdaje się około dwustu
osób, kilkadziesiąt lat później zatrudniał już tysiące — chociaż
jednocześnie sektor rolnictwa skurczył się w tym czasie o kilkadziesiąt procent. To jest karykaturalne, ale mnóstwo spraw, które kiedyś odbywały się bez udziału państw, dzisiaj tego udziału potrzebują. Narzeka się na biurokrację, wyśmiewa fakt, że
są kraje, gdzie każdy byk jest zarejestrowany i wiadomo, jakie
jest jego drzewo genealogiczne, ale nieszczęściem jest nie tyle
biurokracja jako taka, ile biurokracja nieudolna i niesprawna,
choć bardzo liczna. Sporne jest to, jakie są granice, których
aparatowi państwowemu nie wolno przekraczać, i czy jego rozbudowa przynosi zauważalne korzyści.
w tym kontekście możemy zapytać za Coetzeem: „czym
jest spotkanie twarzą w twarz z państwem — demokratycz
nym lub nie — uosobionym przez urzędnika państwowego.
Należy wtedy zadać sobie pytanie: kto tu komu służy? kto
jest sługą, a kto panem?” (s. 21).
To jest niewiarygodne, co się czasem dzieje w urzędach. Całkiem
ostatnio mój syn miał przerejestrować samochód ze Szwajcarii
do Polski. Trudno sobie wyobrazić, co przy takiej okazji może się
zdarzyć, ile godzin i dni się traciło, bo tak wiele zależy od tego,
w jakim humorze danego dnia jest urzędnik lub kto go zastępuje. Nie ma na to innej rady niż jasne i czytelne dla normalnego
człowieka przepisy. Tego u nas brakuje — przepisy są często
kompletnie niezrozumiałe bez pomocy specjalistów i konsultantów. Po drugie, potrzebna jest odpowiedzialność urzędnika za to,
co robi. W Polsce urzędnik nie odpowiada za nic, dopóki czegoś
nie ukradnie. Natomiast jeśli w ramach swojego urzędowania
wyrządza obywatelowi największe szkody (na przykład doprowadza swoją decyzją przedsiębiorcę do ruiny), odpowiada za to
nie on, ale państwo — czyli w praktyce nikt.
Cechą dobrej biurokracji powinno być to, że działa ona na
ściśle określonych zasadach i jest bezosobowa. W Polsce jesteśmy raczej skłonni, żeby mówić: „bądź pan człowiekiem”,
„przepisy przepisami, ale wie pan, jak to jest w życiu”. Ja jestem
zdecydowanie za biurokracją pojmowaną w bezduszny, „pruski” sposób.
Biurokracja nie może być rozciągnięta na wszystkie dzie
dziny życia.
Tylko na te dziedziny, które są prawnie regulowane. Liczba tych dziedzin musi być ograniczona. Często granica zdrowego rozsądku jest przekraczana. Większość sfer życia nie
83
potrzebuje zapewne żadnych regulacji, przynajmniej tak długo,
jak długo istnieją dobre obyczaje i chodzi o zachowania nikomu nieprzynoszące szkody. Ten rodzaj względów w stosunkach
międzyludzkich jest współcześnie rzadszy, chyba w rezultacie
tego, że ludzie się tak bardzo mieszają, że współistnieją obok
siebie licznie, i ich wzory zachowań bywają sprzeczne. To, co
bezwzględnie obowiązkowe, staje się dziś dużo bardziej wątpliwe, niż było w zamkniętych, jednolitych obyczajowo środowiskach. Ale pewne minimum dobrych obyczajów zawsze się
chyba wykształca i niekoniecznie liczy się tylko to, co skuteczne czy kto silniejszy. Zawsze jest jakiś — u różnych jednostek
większy lub mniejszy — wzgląd na to, czego nie robi przyzwoity
człowiek. Tak czy inaczej, nie ma powrotu do jakichś „dobrych
czasów”, które zresztą wcale nie były dla wszystkich takie dobre. I nie ma siły, która — jak napisał poeta — ludzi w anioły
przemieni.
Wyostrzyć wzrok
Wyostrzyć wzrok
J.M. Coetzee:
Sztuka, świat i polityka
redakcja
Anna R. Burzyńska, Waldemar Rapior
Fundacja Malta | Wydawnictwo Homini
Poznań–Kraków 2012
Copyright © Fundacja Malta
Wydanie I
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Koordynacja projektu, współpraca redakcyjna: Joanna Pańczak
Korekta: Joanna Targoń
Projekt okładki: Knockoutdesign / www.knockoutdesign.eu
Projekt typograficzny i łamanie: Marianna Cielecka
Wydawcy:
Fundacja Malta
ul. Św. Marcin 80/82,
61-809 Poznań
[email protected]
www.malta-festival.pl
Wydawnictwo Homini
ul. Piwna 5/1
30-527 Kraków
[email protected]
www.homini.com.pl
ISBN Homini 978-83-934202-2-3
ISBN Fundacja Malta 978-83-63521-04-2
Druk i oprawa:
Drukarnia GS, ul. Zabłocie 43, 30-701 Kraków
Jednym z tych wzorców jest mistrz Tołstoj, a na przeciw
nym biegunie stoi mistrz Dostojewski. Naśladując ich,
stajemy się lepszymi artystami; „lepszymi” nie znaczy
tu „sprawniejszymi”, lecz bardziej etycznymi. Ci dwaj
unicestwiają w nas mniej czyste pretensje; wyostrzają
nam wzrok i wzmacniają rękę.
Zapiski ze złego roku,
zapisek zamykający książkę
9 Wstęp
17 I
Dobrowolna nieprzejrzystość.
O działaniu i zabieraniu głosu
Z Derekiem Attridge’em rozmawiają
19 Paweł Mościcki i Waldemar Rapior
Połączyć odrębne światy. Co potrafi literatura?
33 Z Przemysławem Czaplińskim rozmawia Waldemar Rapior
Wstyd i ambiwalencja
53 Z Lukiem Percevalem rozmawia Thomas Irmer
Zupełnie rozbieżne prawdy
61 Z Kornélem Mundruczó rozmawia Andrea Rádai
Nie ma siły, która ludzi w anioły przemieni.
O utopii, ideach i inżynierii społecznej
69 Z Jerzym Szackim rozmawia Waldemar Rapior
Życie poniżej równika
85 Z Krzysztofem Warlikowskim rozmawia Piotr Gruszczyński
Jak to w końcu jest być nietoperzem?
O umyśle, rozumie i otwieraniu serca
97 Z Andrzejem Klawiterem rozmawia Waldemar Rapior
Czułość jest zagrożeniem
113 Z Mają Kleczewską rozmawia Dorota Semenowicz
Bardzo mała narracja. O widoku cudzego cierpienia,
dyskretnym oporze i materialności
121 Z Markiem Krajewskim rozmawia Waldemar Rapior
Zwykły człowiek
135 Z Nicholasem Lensem rozmawia Dorota Semenowicz
Słuchać inaczej, myśleć inaczej.
Bach, Beethoven, współczesność
145 Z Krzysztofem Moraczewskim rozmawia Waldemar Rapior
173 II
175 Wprowadzenie
179 Wojtek Ziemilski
[Z punktu widzenia przedmiotów lirycznych] 179
186 Maciej Kurak
J.M. Coetzee: O rywalizacji 186
J.M. Coetzee: O pochodzeniu państwa 189
J.M. Coetzee: O Machiavellim 193
197 Mikołaj Długosz
J.M. Coetzee: Pocałunek 197
J.M. Coetzee: O ciele 200
204 Dominika Knapik
J.M. Coetzee: O ciele 204
212 Irina de Vlaam-Popova
J.M. Coetzee: O turystyce 212
Gdziekolwiek pojedziesz,
i tak znajdziesz się po drugiej stronie ulicy 222
230 Wojciech Puś
J.M. Coetzee: O inteligentnym projekcie 230
243 III
Jedna głowa, wiele głosów
245 Anna R. Burzyńska
Widzieć. Działać. Kilka uwag o współczuciu
259 Waldemar Rapior
Coetzee / Beckett
277 Tomasz Wiśniewski
291 IV
On i jego człowiek
293 John Maxwell Coetzee
Biogramy 305
Nota wydawcy 309
Linie prowadzące 311