W każdym razie w sobotę duło u mnie masakrycznie, niebywale ( grubo ponad przeciętną ostatnich uciążliwych dujawic). Duło, mało łba nie urwało, podczas polowych spacerów z psami. Duło tak, że mi brameczkę od "płotka" przewijało na drugą stronę i musiałam podeprzeć kołkiem. W związku z czym Księżniczka miała opór wewnętrzny przed wejściem za płotek.Duło od samego rana, a pod wieczór jeszcze się wzmogło to ducie.Czarna wypuszczona na siku zrezygnowała natychmiast jak tylko dmuchnęło mocniej - szczątek ogona podwinęła i odwrót do domku wykonała bez zapraszania szczególnego. A nawet wręcz przeciwnie. Bo jak już wychynęłam na to wiatrzysko, to wolałam, żeby uskuteczniła, co miała uskutecznić i nie zmuszała mnie do ponownego wychynięcia za kwadrans. Na przykład.
A Dziecko sobie zaplanowało wizytę w domku. Z zamiarem wyprowadzenia z garażu DeeRki! Zadzwoniło wcześniej, żeby mu prostownik do akumulatora podłączyć. Ostrzegłam, że pomysł taki se, bo duje. U nich nie duło, więc wiary nie dało. No, a jak już przyjechali, to pomysł musiał zostać wcielony. Wrócili dość prędko. Z hasłem "Mama, ognisko pal!" - tak ich wywiało. I o mało co - z szosy nie zdmuchnęło. Bo wiatr był zdecydowanie południowy, czyli duło bardzo prostopadle do kierunku ruchu na Eczwórce.
W tym czasie, jak ich zdmuchiwało z szosy wypiekłam drożdżówki, co je wcześniej już zarobione miałam. Właściwie, to lenistwo podpowiadało mi szarlotkę, ale w momencie gromadzenia substratów okazało się, że mam ostatni już słoik jabłek (Z poprzedniego sezonu jabłkowego. Bo w ostatnim nie zrobiłam ani słoika, taka mizeria w jabłkach była.) No, a jeden duży słoik to na szarlottę za mało, więc stanęło na drożdżówkach z jabłkami. Wyszły 4 blachy piekarnikowe tych drożdżówek i większość spakowałam Dzieckom. Wykonałam także wołowinę a la strogonow. Jak go zresztą zwał, tak go zwał. Produkt był z pomysłu i wykonania własnego: wołowina gulaszowata z jarzynami : marchew, szparagówka, groszek, brokuł, papryka. Starszy wynalazków nie jada, więc też młodzieży spakowałam. Starszy będzie jadał kapustkę, com mu wcześniej nagotowała. A ja nie wiem co. Bo kapustki są dla mnie niejadalne, a osobno gotować mi się nie chce.
Zanim jeszcze pojechali z powrotem musiałam przygotować "sałatkę" dla kozów. Dzieckom spodobała się dynia. No to im ćwiartkę tej bambino dałam oraz jedną malutką hokaido, która się bardziej do wszystkiego innego nadaje, niż do krojenia kozom ze względu na dość zwięzły miąższ i twardą skórkę. Bambino kroi się fajnie, ale duża trochę. Na jeden raz wychodzi mi ćwiartka, a nie daję kozulom jarzyn codziennie, więc obawiam się spsucia zanim zostanie zużyta. Trzeba na następny sezon jakiś niewielkich, a fajnych dyniek poszukać. W mojej za ciepłej piwnicy przechowują się bez problemów. Nawet zbyt wczesne uprzątnięcie z pola (zostały chomikom z zębów wyrwane) nie zaszkodziło im. A z buraczkami i marchwią muszę do sąsiada latać, bo u mnie po miesiącu skwarki.
Poszłam do tych kóz i okazało się, że siana trzeba nabrać do siatek. Właściwie, to byłam na to nastawiona, ale liczyłam po cichu, że jednak jeszcze odrobinę będą miały. Nie miały i musiałam iść do stodoły z siatkami. No i lekkiego cykora miałam, jak tak duło na zewnątrz i ruszało wszystkim w tej stodole. Nabrałam tylko po trochu, na przetrwanie do następnego dnia, ze świadomością powtórki i poleciałam im pozawieszać.
Dziecka pojechały, z przykazaniem uważania na drogę, ze względu na to wiatrzysko i obietnicą, że zadzwonią, jak dojadą.
A ja już miałam dosyć. Wypuściłam psy, które nie miały ochoty wielkiej na łażenie skróś tej dujawicy, więc załatwiły błyskawicznie, co tam uważały i wróciły bez nawoływania. I przyjęłam pozycję horyzontalną. A że warunków do spania nie było, to zaczęłam czytać książkę. Przygarnęłam ją z neta, bo pochlebne recenzje w pewnym miejscu wyczytałam. Niestety, rozczarowała mnie mocno już na wstępie, albowiem dotyczyła jednej tylko strony kontaktów międzyludzkich, konkretnie damsko-męskich. Przeleciałam dalej, z nadzieją, że będzie lepiej. Ale nie było. Więc rozstałam się z nią przed końcem i spróbowałam pospać.
Zbudziły mnie ciemną nocą piski psa. Kie licho? Z kuchni dobiegają, więc idę. A tam Księżniczka stoi i na kuchennej ławce i piszczy do drożdżówek, które zostały na tacy na stole. Stół był nieco od ławki odsunięty, tak że nie miała szans się dostać, więc wzywała pomocy pańci. A pańcia chamsko zabrała tacę ze stołu i wepchnęła do lodówki. Nie jest to może najlepsze miejsce na przechowywanie drożdżówek, ale lodówki na pewno nie otworzy. Z rozpaczy zeżarła 2 maleńkie, wysuszone, kromeczki chleba z kaloryfera.
Potem jeszcze nad ranem zbudził mnie deszcz walący w szyby, a potem już spałam długo jak nigdy. I niedzielę przebyczyłam na niczym w zasadzie. Wykonując tylko to co niezbędne i czytając Szwaję po raz kolejny.Wiatr mi zrzucił dechę, której używałam, jako zjeżdżalni dla worków z owsem. I leży do dziś, bo nie czuję się na siłach je dźwigać - i tak była okropnie ciężka, a teraz jeszcze namoknięta...
Wiatr już zelżał, ale wydmuchał ze mnie cały wigor i nawet umysłowo sprężyć się było mi trudno i niechętnie. Ale w końcu się sprężyłam i zamówiłam futrom domowym wikt. Po czym się okazało, że na sklep też wichura źle działa, bo zamieszczone kody, już były nieaktywne. Ciekawe, jak u nich się liczy "koniec dnia"? A potem się jeszcze okazało, że paczka już u kuriera (prawie), wobec czego w poniedziałek będę na pożyczki latać, bo przed jedenastą do ściany nie dotrę żadną miarą. Chyba muszę zmienić sposób płatności, bo "pobranie" załatwia mi tylko tyle, że przesyłka jest szybko.
Wspominałam gdzieś, że robię czapkę dla siebie. No i zrobiłam. Ta, której używałam dotąd, była zakupiona z lenistwa. No i wqrzała mnie nieco, bo było jej za dużo, a jakby za mało. Sterczał mi nad głową taki "cylander", który był zbyt mały, żeby go "położyć". Ale ciepła jest, więc nosiłam.
A oto, co udźgałam:
Ostatecznie wyszło zupełnie (albo prawie) co innego, niż zamierzałam. Miały być lewe oczka na prawej stronie, ale za dużo tej szarej nitki tam było. Poza tym brzeg się zwijał (co było do przewidzenia) i musiałam wykonać ściągacz, nabierając oczka u dołu (czego nigdy wcześniej nie robiłam). No i to gubienie oczek wyszło trochę ładniej niż ostatnio, ponieważ nie przerabiałam "dwa razem na prawo" tylko przeciągałam ostatnie, przez przedostatnie, a potem "na prawo" to przeciągnięte. Robiąc remanenty jakieś głębokie znalazłam 3 takie królicze pomponiki, akurat w pasującej tonacji. No to przymocowałam jeden. Potem na łóżku odkryłam drugi, dokładnie przeżuty. Raczej koty... Może by coś w charakterze golfu do tego dorobić, bo czarny wystający z kurtki nie bardzo pasuje, no i kolorów robi się zbyt wiele na raz.
Luty się zaczął wredną pogodą. Coś leci z góry białego i zaraz znika. I jest paskudnie. Brr... A ja muszę wreszcie do stodoły po drewno..