Pokazywanie postów oznaczonych etykietą druty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą druty. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 lutego 2016

Tornado, czy co?

Nie śledzę ostatnio informacji żadnych. Jak debil się odcięłam od świata zewnętrznego polityczno - gospodarczo i td -newsowego. Tym samym od informacji pogodowych ogólnych (Bo jak chodzi o szczególne to sobie czasem prognozę sprawdzam na którymś z serwisów pogodowych. Jeżeli mi ta wiedza do jakiegoś szczęścia potrzebna.Na ogół nie.) też się odcięłam. No i nie wiem. Może gdzieś zapowiadali jakiegoś następcę ubiegłorocznego Xsawerego, czy innego tam.
W każdym razie w sobotę duło u mnie masakrycznie, niebywale ( grubo ponad przeciętną ostatnich uciążliwych dujawic). Duło, mało łba nie urwało, podczas polowych spacerów z psami. Duło tak, że mi brameczkę od "płotka" przewijało na drugą stronę i musiałam podeprzeć kołkiem. W związku z czym Księżniczka miała opór wewnętrzny przed wejściem za płotek.Duło od samego rana, a pod wieczór jeszcze się wzmogło to ducie.Czarna wypuszczona na siku zrezygnowała natychmiast jak tylko dmuchnęło mocniej - szczątek ogona podwinęła i odwrót do domku wykonała bez zapraszania szczególnego. A nawet wręcz przeciwnie. Bo jak już wychynęłam na to wiatrzysko, to wolałam, żeby uskuteczniła, co miała uskutecznić i nie zmuszała mnie do ponownego wychynięcia za kwadrans. Na przykład.

A Dziecko sobie zaplanowało wizytę w domku. Z zamiarem wyprowadzenia z garażu DeeRki! Zadzwoniło wcześniej, żeby mu prostownik do akumulatora podłączyć. Ostrzegłam, że pomysł taki se, bo duje. U nich nie duło, więc wiary nie dało. No, a jak już przyjechali, to pomysł musiał zostać wcielony.  Wrócili dość prędko. Z hasłem "Mama, ognisko pal!" - tak ich wywiało. I o mało co -  z szosy nie zdmuchnęło. Bo wiatr był zdecydowanie południowy, czyli duło bardzo prostopadle do  kierunku ruchu na Eczwórce.

W tym czasie, jak ich zdmuchiwało z szosy wypiekłam drożdżówki, co je wcześniej już zarobione miałam. Właściwie, to lenistwo podpowiadało mi szarlotkę, ale w momencie gromadzenia substratów okazało się, że mam ostatni już słoik jabłek (Z poprzedniego sezonu jabłkowego. Bo w ostatnim nie zrobiłam ani słoika, taka mizeria w jabłkach była.) No, a jeden duży słoik to na szarlottę za mało, więc stanęło na drożdżówkach z jabłkami. Wyszły 4 blachy piekarnikowe tych drożdżówek i większość spakowałam Dzieckom. Wykonałam także wołowinę a la strogonow. Jak go zresztą zwał, tak go zwał. Produkt był z pomysłu i wykonania własnego: wołowina gulaszowata z jarzynami : marchew, szparagówka, groszek, brokuł, papryka. Starszy wynalazków nie jada, więc też młodzieży spakowałam. Starszy będzie jadał kapustkę, com mu wcześniej nagotowała. A ja nie wiem co. Bo kapustki są dla mnie niejadalne, a osobno gotować mi się nie chce.
Zanim jeszcze pojechali z powrotem musiałam przygotować "sałatkę" dla kozów. Dzieckom spodobała się dynia. No to im ćwiartkę tej bambino dałam oraz jedną malutką hokaido, która się bardziej do wszystkiego innego nadaje, niż do krojenia kozom ze względu na dość zwięzły miąższ i twardą skórkę. Bambino kroi się fajnie, ale duża trochę. Na jeden raz wychodzi mi ćwiartka, a nie daję kozulom jarzyn codziennie, więc obawiam się spsucia zanim zostanie zużyta. Trzeba na następny sezon jakiś niewielkich, a fajnych dyniek poszukać. W mojej za ciepłej piwnicy przechowują się bez problemów. Nawet zbyt wczesne uprzątnięcie z pola (zostały chomikom z zębów wyrwane) nie zaszkodziło im. A z buraczkami i marchwią muszę do sąsiada latać, bo u mnie po miesiącu skwarki.
Poszłam do tych kóz i okazało się, że siana trzeba nabrać do siatek. Właściwie, to byłam na to nastawiona, ale liczyłam po cichu, że jednak jeszcze odrobinę będą miały. Nie miały i musiałam iść do stodoły z siatkami. No i lekkiego cykora miałam, jak tak duło na zewnątrz i ruszało wszystkim w tej stodole. Nabrałam tylko po trochu, na przetrwanie do następnego dnia, ze świadomością powtórki i poleciałam im pozawieszać.
Dziecka pojechały, z przykazaniem uważania na drogę, ze względu na to wiatrzysko i obietnicą, że zadzwonią, jak dojadą.
A ja już miałam dosyć. Wypuściłam psy, które nie miały ochoty wielkiej na łażenie skróś tej dujawicy, więc załatwiły błyskawicznie, co tam uważały i wróciły bez nawoływania. I przyjęłam pozycję horyzontalną. A że warunków do spania nie było, to zaczęłam czytać książkę. Przygarnęłam ją z neta, bo pochlebne recenzje w pewnym miejscu wyczytałam. Niestety, rozczarowała mnie mocno już na wstępie, albowiem dotyczyła jednej tylko strony kontaktów międzyludzkich, konkretnie damsko-męskich. Przeleciałam dalej, z nadzieją, że będzie lepiej. Ale nie było. Więc rozstałam się z nią przed końcem i spróbowałam pospać.
Zbudziły mnie ciemną nocą piski psa. Kie licho? Z kuchni dobiegają, więc idę. A tam Księżniczka stoi i na kuchennej ławce i piszczy do drożdżówek, które zostały na tacy na stole. Stół był nieco od ławki odsunięty, tak że nie miała szans się dostać, więc wzywała pomocy pańci. A pańcia chamsko zabrała tacę ze stołu i wepchnęła do lodówki. Nie jest to może najlepsze miejsce na przechowywanie drożdżówek, ale lodówki na pewno nie otworzy. Z rozpaczy zeżarła 2 maleńkie, wysuszone, kromeczki chleba z kaloryfera.
Potem jeszcze nad ranem zbudził mnie deszcz walący w szyby, a potem już spałam długo jak nigdy. I niedzielę przebyczyłam na niczym w zasadzie. Wykonując tylko to co niezbędne i czytając Szwaję po raz kolejny.Wiatr mi zrzucił dechę, której używałam, jako zjeżdżalni dla worków z owsem. I leży do dziś, bo nie czuję się na siłach je dźwigać - i tak była okropnie ciężka, a teraz jeszcze namoknięta...
Wiatr już zelżał, ale wydmuchał ze mnie cały wigor i nawet umysłowo sprężyć się było mi trudno i niechętnie. Ale w końcu się sprężyłam i zamówiłam futrom domowym wikt. Po czym się okazało, że na sklep też wichura źle działa, bo zamieszczone kody, już były nieaktywne. Ciekawe, jak u nich się liczy "koniec dnia"? A potem się jeszcze okazało, że paczka już u kuriera (prawie), wobec czego w poniedziałek będę na pożyczki latać, bo przed jedenastą do ściany nie dotrę żadną miarą. Chyba muszę zmienić sposób płatności, bo "pobranie" załatwia mi tylko tyle, że przesyłka jest szybko.

Wspominałam gdzieś, że robię czapkę dla siebie. No i zrobiłam. Ta, której używałam dotąd, była zakupiona z lenistwa. No i wqrzała mnie nieco, bo było jej za dużo, a jakby za mało. Sterczał mi nad głową taki "cylander", który był zbyt mały, żeby go "położyć". Ale ciepła jest, więc nosiłam.
A oto, co udźgałam:
Ostatecznie wyszło zupełnie (albo prawie) co innego, niż zamierzałam. Miały być lewe oczka na prawej stronie, ale za dużo tej szarej nitki tam było. Poza tym brzeg się zwijał (co było do przewidzenia) i musiałam wykonać ściągacz, nabierając oczka u dołu (czego nigdy wcześniej nie robiłam). No i to gubienie oczek wyszło trochę ładniej niż ostatnio, ponieważ nie przerabiałam "dwa razem na prawo" tylko przeciągałam ostatnie, przez przedostatnie, a potem "na prawo" to przeciągnięte. Robiąc remanenty jakieś głębokie znalazłam 3 takie królicze pomponiki, akurat w pasującej tonacji. No to przymocowałam jeden. Potem na łóżku odkryłam drugi, dokładnie przeżuty. Raczej koty...  Może by coś w charakterze golfu do tego dorobić, bo czarny wystający z kurtki nie bardzo pasuje, no i kolorów robi się zbyt wiele na raz.

Luty się zaczął wredną pogodą. Coś leci z góry białego i zaraz znika. I jest paskudnie. Brr... A ja muszę wreszcie do stodoły po drewno..

wtorek, 19 stycznia 2016

as the swallow

Dlaczego in inglisz i dlaczego jak jaskółka.
-in inglisz, bo mam czcionkę nagłówkową bez polskich znaków. W takiej sytuacji wyrazy są pisane dwiema różnymi czcionkami na raz, a to mnie wqrza estetycznie okropnie. Zmiana jest zbyt kosztowna czasowo, bo nie wiadomo, która akurat czcionka te polskie znaki ma i należałoby ćwiczyć do oporu.
- co robiom jaskółki? Jaskółki robiom na drutach. Właśnie, od ubiegłego tygodnia robię na drutach.
A zaczęło się z głupia frant: pojechaliśmy byli przed sześcioma królami do miasteczka, coby parę spraw, głównie nie swoich załatwić. Starszy został w aucie, a ja latałam. W końcu starszy zmarzł, a że stał akurat pod szmateksem, to wlazł. Okazało się, że szmateks się likwiduje i rozdają wszystko po złotówce. Więc nabyliśmy kilka przyzwoitych koszul dla Starszego. I znienacka wzrok mi się zawiesił na dżinsach, które wisiały sobie na początku wieszaka i miały rozmiar dla krasnala. Nabyłam dżinsy.Po co na co? A dla lalki.
Otóż rezyduje u mnie w pokoju lalka. Lalka była/jest Kasiowa. Została nabyta w czasach kiedy byliśmy kapitalistami i było nas stać nabyć dla dziecka lalkę gadająco-ryczącą. Lalka szybko przestała dźwięki wydawać. Pochodziły one bowiem z urządzenia, które zamontowane było w  jej szmacianym korpusie. U dziecka numer dwa zdolności poznawcze i talenta mechaniczne zaczęły rozwijać się bardzo szybko i na zasadzie:żeby poznać jak to biega, należy rozebrać. Działania śrubokręta jeszcze wtedy nie opanował, więc najczęściej rozbierał młotkiem. Lalczyn mechanizm też w ten sposób rozebrał i lalka przestała ryczeć, za to zaczęło ryczeć dziecko numer jeden. Ale nic to. Powstałą dziurę wypełniło się czymś miękkim i lalka nadal służyła. Między innymi do ubierania jej w noworodkowe ciuszki własne wyrośnięte, bo jest mniej więcej gabarytów noworodka. I tak sobie siedziała: w niemowlęcym kaftaniku różowym z niebieską lamówką i oczojebnie pomarańczowych, szwajcarskich śpiochach. Co mi działało wybitnie niekorzystnie na uczucia estetyczne. No to śpiochy zostały zastąpione dżinsami. Ale jak jest w dżinsach, to już niemowlęcy kaftanik nie pasuje. Więc wzięłam się i udźgałam sweterek.
Włala silwuple:

Nawet obdziergałam szydełkiem wokół, coby ładniej było. Tylko zapomniałam dziurki na guziki zrobić. Na szczęście to tylko lalka, więc nie zmarznie. Upchnąwszy ją w te dżinsy pomyślałam: co za idiotyzm, takie dżinsy na maleństwo. W dodatku są one tak uszyte, że nie ma mowy o jakiejś pieluszce w środku. No to może jednak są to dżinsy dla lalek. 

Swąd się rozniósł po eterze i dotarł do pewnej babci, która dostałą zlecenie udziergania dla wnuczek kominiarek. A że babcia zarobiona bardzo, więc dzierganie padło na mnie. W życiu żadnej kominiarki nie dziergałam. Czapencje różniaste - owszem. W wymiarach coraz bardziej rosnących. Ale kominiarek nie. Pamiętałam z chorowitego dzieciństwa własnego otulanie twarzy moherowym szlem, jak z jakiś soluksów wracałam i paskudny dyskomfort spowodowany skraplającą się na tym szalu wilgocią wydychaną w mroźny czas. I własnych dzieci nigdy nie zapatulałam w nic zasłaniającego usta. Aż tu kominiarka. I z której strony się do tego zabrać? Stwierdziłam, że najprościej od dołu. Ale kominiarka miała być taka specjalna, z kołnierzykiem jakby, więc oczek około setki. Jak koło setki, to na prostych drutach jedynie. (Dziwną awersję czuję od zawsze do drutów z żyłką. Mam nawet, ale nie używałam ani razu.) Potem ilość oczek została zmniejszona i przeszłam na pończosznicze, bo przecież czapkę się robi wkoło. Moje druty pończosznicze pamiętają jeszcze zamierzchły peerel. Te cieńsze owszem, porządne, natomiast grubsze były plastikowe i za cholerę mi robota na nich nie szła. Pojechałam na następny dzień do miasteczka, z duszą na ramieniu - czy w jedynej pasmanterii dostanę. A w tej jedynej pasmanterii stojak z drutami pończoszniczymi! Do wyboru, do koloru. Opad szczęki po prostu miałam.Ten sklep od dawien dawna prowadzą te same dwie panie. I widać kochają co robią i robią co kochają. Bo w sklepie mają wszystko coby nie pomyślał, a jak nie ma, to za parę dni będzie.
No i śmignęłam resztę tej kominiarki. 

Tak się zaczęła. I przyznaję, że trochę bezmyślnie się zaczęła. Razi mnie ten brzeg i nie wiem, czy nie przerobię go sensowniej.

Na lalkę trochę za duża, ale nie było na kogo wsadzić.

W międzyczasie stworzyłam takie mitenki.

 Pierwsze w życiu! W dodatku moja książka robótkowa, która ma tyle lat co ja i z której się uczyłam, miała oderwane ostatnie strony, gdzie napisano, jak się wyrabia kciuk w rękawiczkach. Obszukałam pół internetu i stwierdziłam, że dzisiejsze instrukcje albo są debilne, albo dla wysoce inteligentnych osób, do których się zapewne nie zaliczam, bo nie byłam w stanie zrozumieć.Robiłam prawe oczka odwrócone. Na ściągaczu i na całości, bo ładniej wygląda taki ściągacz.

Istnieją pewne mitenki, które podobają mi się szalenie. Od dłuższego czasu zresztą. Nawet na podstawie zdjęcia rozrysowałam sobie występujący na nich żakard. Nawiasem mówiąc, korzystając z arkusza kalkulacyjnego, jako tabeli najprostszej do formatowania. Ale one nigdy nie zostaną zrobione, bo po prostu nie są mi do niczego potrzebne. Może gdybym sprzedawała pietruszkę na zieleniaku. Ale wtedy byłoby za ładne i szkoda by było. Wzięłabym zakupiła jakieś magicglovsy i obcięła im palce po kawałku.
Zjeżyłam się tak kiedyś na pewien sweterek, który także podobał mi się szalenie. Piękny był: warkoczyki, dupersztyki, ażurek i trzyczwarty rękawek. Wykonałam, pozszywałam, wyprałam (biały był!) I ubrałam. Ino roz! Wyglądałam bowiem w tym cudnym sweterku, jakby mi nagle 20kg przybyło. Więc, Miłe Panie, z tymi pionowymi, co to wyszczuplają, to jest pewna ściema. Może i wyszczuplają, ale na pewno nie wypukłe wzorki typu warkoczy. Sweterek poszedł w świat i ktoś pewnie z jiego zadowolony. Nawet nie wiem, kto..

Zabrałam się za druga kominiarkę, od głębszych przemyśleń i rachunków. Myślę, ze efekt będzie lepszy. Jednak; "Trzy razy pomyśl, potem zrób, a wyda czyn owoce. Nie będziesz czynił zbędnych prób -trzy razy pomyśl, potem zrób!"

Takim oto sposobem czynności zanikające zeszły na plan dalszy. Wykonywany jest harmonogram a plan czynności zanikających jednym rzutem, żeby mieć z głowy i nie trwonić czasu. Co nie zmienia faktu, że wszystko, od A do Zet, muszę zrobić osobiście i bez żadnej pomocy. Najmniejszej nawet. Nawet polegającej na wstawieniu talerza do zlewu. Starszy od dwóch dni znowu ąkły, rotawirusa złapał, albo co. Albi nie może jeść grejpfrutów przy tych garściach leków, które pochłania. Dobrze, że od dwóch dni dopiero, bo wcześniej zrobiłam mu gołąbki. I byłby nie przeżył, jakby te gołąbki się marnowały, a on nie mógł ich jeść. Znalazłam gdzieś w internecie pomysła na gołąbki w pekińczyku. Ale to jednak nie był dobry pomysł. Pekińczyk się rozwala w praniu i jest ciągnący, tzn -trudno się od tego liścia odgryźć, odciąć -udławić się można. Więc dla leniwców pozostaje włoska kapucha.
Jak już przy tematach żywnościowych jestem, to nadmienię, że nabyłam olej lninny i konsumuje pastę @budwigową@. Ze czosnkiem. Zwykłym, albo niedźwiedzim. Tak, że chodzę i śmierdzę jak jakiś Bułgar albo inny Turek. Jak nie chodżę, to też śmierdzę. Problem tylko taki z tą pastą, ze piszą tam, żeby podczas stosownia ograniczyć ilość pozostałych tłuszczów. A ja nie mam co ograniczać, bo jedyne tłuszcze, jakie zwykle spożywam to ten w twarogu i ten w mleku. No, czasem trochę majonezu. Więc nie wiem, czy mi centymetry nie wzrosną po tej kuracji.
Dziś w ramach obiadu i ograniczania tłuszczu robię "placek jabłkowy z kaszy jaglanej". Nadmienię, że oczywiście to nie jest żaden placek, przynajmniej w moim pojęciu deserowego przeznaczenia czegoś co się plackiem zwie. Np. przegryzienia tym kawusi. Tym czymś żadnej kawusi bym nie przegryzła, natomiast świetnie się to nadaje na obiad. Dla starców zwłaszcza. W dodatku leniwych. W/g przepisu jest prawie wcale nie zajmujące, ale nie robię ściśle w/g przepisu, tylko tę kaszę jednak deko podgotowuję. Za pierwszym, przepisowym razem, na wierzchu zrobiła się skorupka z suchej, w dodatku przyprażonej kaszy, która byłą zupełnie niejadalna. Szkoda kaszy i tego zachodu podczas jedzenia, żeby się owej skorupki pozbyć. No i wyrzucić to trzeba,bo przecież psom nie dam. No i ałtorka pisała, żeby wystudzić, bo się kruszy krojone na ciepło. Ale ciepłe jest znacznie smaczniejsze i niech tam się kruszy do woli.

Poza tym, jak wszędzie, zima się zrobiła. Śniegu spadło deko i se leży. A pekeś dla piesy też se leży, tyle, że  w częściach.

W związku z powyższym pierwszego dnia wróciła do domu tak jak widać i poszła do wanny. I stała się jeszcze bardziej nieszczęśliwa i obrażona, niż to widać na zdjęciu. Ale prysznic jest najszybszym i najbardziej bezbolesnym sposobem na pozbycie się tego śniegu. Teraz śnieg już nieświeży i się tak nie lepi, wystarczy przeczesać szczotką.

W związku ze spadłym śniegiem wzrosła gwałtownie ilość szwendających się psów, co doprowadza mnie do ciężkiej i nagłej cholery.