Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ludobójstwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ludobójstwo. Pokaż wszystkie posty

09 sierpnia 2011

Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy.

Autor: Jean Hatzfeld
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7536-252-7
Ilość stron: 193

„W roku 1994, od godziny jedenastej w poniedziałek 11 kwietnia do czternastej w sobotę 14 maja, około pięćdziesięciu tysięcy z pięćdziesięciu dziewięciu tysięcy miejscowych Tutsi zginęło od maczet na wzgórzach powiatu Nyamata w Rwandzie z rąk bojówkarzy interhamwe i sąsiadów Hutu, którzy zabijali codziennie od godziny dziewiątej do godziny szesnastej. Oto punkt wyjścia tej książki.”(s. 9).

Kiedy na rwandyjskich wzgórzach rozpoczynały się masakry Jean Hatzfeld, wówczas reporter dziennika Libération, informował  z Sarajewa o przebiegu konfliktu bałkańskiego. Skierowany przez redakcję na mistrzostwa świata w piłce nożnej w USA, odkrył rozmiary humanitarnej katastrofy oglądając telewizyjne wiadomości. Do Rwandy trafił dopiero latem ‘94, by relacjonować exodus około dwóch milionów Hutu, uciekających do Konga przed represjami FPR. Dla korespondenta z dwudziestopięcioletnim doświadczeniem w zawodzie pobyt okazał się przełomowy. Pogoń za chwytliwym newsem powodowała, że media wypaczały obraz ludobójstwa, uznając za ofiary tylko uciekających, a zapominając o błąkających się po buszu ocalałych. W relacjach nie pojawiały się ich świadectwa. Wyjechał z poczuciem porażki. Postanowił wrócić z innym nastawieniem, jako pisarz.

Od 2000 roku we Francji ukazują się kolejno „Nagość życia” (2000), „Sezon maczet” (2003) i „Strategia antylop” (2007). Kolejność istotna dla zrozumienia metody badawczej Hatzfelda, przyjętej przez niego hierarchii ważności/wartości oraz chronologicznego porządku relacji. Można tylko ubolewać, że polski wydawca powyższy układ odwrócił, dając pierwszeństwo ostatniej książce, poświęconej trudnej drodze pojednania narodowego po tym, jak skazani zaczęli opuszczać mury więzień. Ale i cieszyć się, że „Strategię antylop” poprzedził cenny wstęp pióra Olgi Stanisławskiej, tłumaczący koncepcję autora oraz że sukces publikacji („Strategia antylop” zdobyła nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego w pierwszej edycji konkursu) zachęcił Wydawnictwo Czarne do oddania w ręce polskich czytelników dwóch wcześniejszych części trylogii. „Sezon maczet”, opisujący ludobójstwo z perspektywy jego sprawców i ich krewnych, ma ukazać się na jesieni.

W „Nagości życia” Hatzfeld próbuje naprawić błędy dziennikarskiego świata. Podczas pierwszych wizyt w Rwandzie jest głęboko poruszony milczeniem ocalałych. W ich własnym gronie ludobójstwo dominuje wszelkie rozmowy, przed obcymi nie potrafią się otworzyć. Przeważa pogląd, że ci, którzy nie przeżyli zagłady, nie zrozumieją. Biali, inni Afrykanie, nawet Rwandyjczycy powracający z uchodźctwa z Ugandy.
Pisarz poświęca miesiące na żmudną pracę wysłuchiwania i spisywania relacji kilkunastu ocalałych ze wzgórz i bagien w okolicach Nyamaty w prowincji Bugesera. Urwane, pełne chwil zawahania, czasem mijające się z prawdą, następnie korygowane i uzupełniane opowieści łączy w spójną całość przeplataną reporterskim opisem krajobrazu Bugesery, domostw, plantacji i pól uprawnych, targowisk, barów, zwanych w tej części kontynentu kabaretem.

Oddaje głos wyłącznie ocalałym. To nie jednostronność ani subiektywizm, ale skuteczna obrona przez relatywizowaniem win jednych i cierpienia drugich. Na rozmówców wybiera młodych dorosłych, których dzieciństwo zakończyło się z nadejściem ludobójstwa, brutalnie rewidując życiowe plany i perspektywy. Trzydziesto-, czterdziesto-, pięćdziesięciolatków, których egzystencja dzieli się na przed, podczas i po masakrach. Trzy osobne życia. Zanim spadł samolot z prezydentem Habyarimaną na pokładzie, nim uzbrojeni w maczety sąsiedzi zaczęli wyciągać ich z domów, nim podpalili kościół, w którym się schronili, zgwałcili matkę, poćwiartowali rodzeństwo, Hutu i Tutsi żyli obok siebie, choć nie razem. Według Hatzfelda wielu zagranicznych etnologów i korespondentów stara się pomniejszać dzielące ich różnice. Międzyetniczne napięcie słabły i nasilały się zależnie od sytuacji politycznej. Zdarzał się wyzwiska, pobicie, nawet zbrodnie. Groźby eksterminacji. Tym jednak nikt nie dawał wiary.

Z opowieści ocalałych wyłania się obraz zbrodni dokonanej przez niemal całą populację Hutu nie z biedy, czy braku wykształcenia, ale „zwyrodnienia inteligencji”. Systematycznej, mechanicznej, barbarzyńskiej. Ponad 800 000 zabitych w ciągu 100 dni bez uciekania się do „wyrafinowanych” nazistowskich metod masowej eksterminacji. Niemal doskonałej. Według słów Innocenta Rwililizy, „gdyby rzezi nie opóźniały grabieże i uczty, sprawcy osiągnęliby cel.”(s.187). Odczłowieczającej. Pokryci błotem, okaleczeni fizycznie i psychicznie, odarci ze strzępów ubrań i godności Tutsi gotowi byli spędzić resztę życia w lesie niczym zwierzęta. Na bagnach nie ma miejsca na heroizm. Każdy walczy o ocalenie siebie samego. W codziennym szaleńczym biegu gubią się więzy krwi, obumierają uczucia. Primo Levi, włoski pisarz żydowskiego pochodzenia, więzień obozu w Auschwitz, podkreślał, że łatwiej zabija się istoty upokorzone, niż te, które mogą się bronić patrząc oprawcom w oczy. Dla Rwandyjczyków naturalne w kręgu cywilizacji zachodniej analogie z Holokaustem pozostają jednak nieczytelne. Historię narodu żydowskiego znają tylko z Biblii.

Nie ma powrotu do życia sprzed tragedii. „Gdy się przeżyło prawdziwy koszmar na jawie, nie dzieli się już jak wcześniej myśli na dzienne i nocne. Od czasu ludobójstwa czuję się ciągle ścigana, w dzień i w nocy.” – wyjaśnia Francine Niyitegeka (s. 39). Strach i brak zaufania. Upokorzenie i żal, że przed nimi tylko życie, które nie było im pisane. Tęsknota, której nie ukoją nawet na chwilę fotografie utraconych bliskich. Oprawcy „mieli obsesję na punkcie palenia albumów ze zdjęciami, tak by zmarli nie mieli już nawet prawa do wcześniejszego istnienia.” (s. 104).

Kilka lat po ludobójstwie, ocalali nie wierzą w pacyfistyczne hasła pokroju „Nigdy więcej” wypisywane przez zagranicznych gości w Miejscach Pamięci. Nie wierzą w uzdrawiającą moc rozmowy. W pojednanie. Lektura „Nagości życia” dostarcza aż nadto argumentów przemawiających za taką postawą. A ty czytelniku, wierzysz w przebaczenie? W pojednanie?

Bibliografia:
1. Jean-Paul Guetny, „Rwanda, retor sur un génocide”, interview de Jean Hatzfeld, Le Monde des Religions, http://www.scribd.com/doc/18243692/Rwanda-retour-sur-un-genocide-Interview-de-Jean-Hatzfeld-Le-Monde-des-Religions-janvier-2004
2. Amélie Petit , „Guerre et literature”, interview de Jean Hatzfeld, http://www.evene.fr/livres/actualite/interview-de-jean-hatzfeld-200.php
3. Pierre Michel, „L’impasse”, interview de Jean Hatzfeld, http://www.evene.fr/livres/actualite/interview-jean-hatzfeld-strategie-antilopes-977.php


03 sierpnia 2011

Podać rękę diabłu


Produkcja: Kanada
Rok produkcji: 2007
Oryginalny tytuł: Shake Hands with the Devil
Reżyseria: Roger Spottiswoode
Czas trwania: 107 minut
Obsada: Roy Dupuis, Owen Sejake, Jean-Hugues Anglade, Michel Mongeau, Deborah Kara Unger

Nie słabnie dyskusja tocząca się od dwóch miesięcy na łamach „Tygodnika Powszechnego” wokół książki Wojciecha Tochmana „Dzisiaj narysujemy śmierć”, ważna i ciekawa w kontekście pytania o bierność i ewentualną współwinę świadków ludobójstwa, obecnie przybierająca jednak postać ataków personalnych. W polskich mediach temat winy lub jej braku po stronie „białych” świadków tragicznych wydarzeń: mocarstw i byłych metropolii kolonialnych, organizacji międzynarodowych, w szczególności misji UNAMIR nigdy nie rozbudzał takich emocji, jak „zamach na świętość” Kościoła.

We Francji, Wielkiej Brytanii, USA czy Kanadzie w polemikę zaprzęgnięty został nawet przemysł filmowy. Powszechny w masowej świadomości obraz nieudolnych, zagubionych, niezdolnych do użycia broni żołnierzy sił pokojowych NZ dowodzonych przez gburowatego pułkownika Olivera (Nick Nolte), inspirowanego autentyczną postacią generała Roméo Dallaire’a to niezaprzeczalnie zasługa hollywoodzkiego „Hotelu Rwanda”.

Nie wchodząc w polemikę na temat postawy polskiego duchowieństwa podczas ludobójstwa, którą śledzić można na bieżąco oraz w nawiązaniu do zagadnienia subiektywizmu reporterów, filmowców i bezpośrednich świadków wydarzeń oraz wzajemnego obciążania się winą przez tych ostatnich, cenne wydaje się przypomnienie jednego z najbardziej znanych filmów, obok wymiennej już produkcji amerykańskiej oraz brytyjsko-niemieckiego „Shooting dogs”, których akcja rozgrywa się podczas masakry Tutsich w Rwandzie w 1994 roku.

„Podać rękę diabłu” to fabularna ekranizacja bestsellerowej autobiografii Kanadyjczyka Roméo Dallaire’a, głównodowodzącego misją UNAMIR od momentu jej utworzenia, aż po jego osobisty upadek. Jesienią 1993 roku błękitne hełmy pojawiają się w Rwandzie, aby nadzorować implementację porozumień pokojowych z Aruszy, kończących wojnę domową między zdominowanym przez Hutu rwandyjskim rządem a tutsyjską partyzantką Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego. Film ciekawie ukazuje, jak początkowy entuzjazm i optymizm generała ustępował miejsca rozczarowaniu. Zaraz po przyjeździe, spoglądając na zachwycający krajobraz zielonych wzgórz wypowiada zdanie: „Nikt nie powiedział mi, jak może tu być pięknie….”, które w miarę rozwoju wydarzeń chce się dokończyć „i jak piekielnie mogło się stać.”

Już w pierwszych miesiącach misji przełożeni dowódcy ignorują ostrzeżenia o planowanej rzezi, apelują o ograniczenie kosztów. Wbrew sugestiom Dallaire’a mandat misji ulega zawężeniu. Wrażenie robią telefoniczne rozmowy z nowojorskimi zwierzchnikami, w których zarówno racjonalne, jak i emocjonalne argumenty generała rozbijają się o biurokratyczny mur obojętności. Niewielka grupa słabo uzbrojonych żołnierzy, którym pociski skończyłyby się już po kilkuminutowej wymianie ognia, staje się marionetką w rękach Rady Bezpieczeństwa.

W rolę Dallaire’a wcielił się gwiazdor kanadyjskiej kinematografii Roy Dupuis. Obaj wychowani w okolicach Montrealu, podobni fizycznie, posługują się angielskim i francuskim z tym samym akcentem z Quebeku, co jest istotne ze względu na pewien smaczek spod znaku klonowego liścia. Aby nie dyskryminować żadnej z kanadyjskich wspólnot językowych, aktorzy żonglują językami według tylko sobie znanej logiki, a czasami jej wbrew. Zadziwia scena, w której frankofon Dallaire prowadzi rozmowę z Francuzem Bernardem Kouchnerem po angielsku. Dwujęzyczność nie utrudnia jednak odbioru filmu.

Dallaire przyznał w wywiadach, że gra Dupuis zrobiła na nim duże wrażenie. Aktor wiarygodnie odtwarza postać silnego, zrównoważonego, nie pozbawionego wrażliwości dowódcy zobowiązanego do wypełniania rozkazów, którego rozdarcie między powinnością a moralnością doprowadza do załamania nerwowego. Ułożone chronologicznie sceny z Rwandy przerywane są rozgrywającą się po latach sesją terapeutyczną mającą przywrócić nawiedzanemu przez widma przeszłości wojskowemu chęć życia.

Żołnierze UNAMIR pod dowództwem Dallaire’a zdołali uratować około 30 tysięcy ludzi. Byli świadkami śmierci blisko miliona, przy biernej lub czynnej akceptacji ze strony wspólnoty międzynarodowej. Twórcom historii udało się stworzyć kilka wyjątkowo poruszających scen ilustrujących zdziczenie i okrucieństwo bojówek Interhamwe. Dramatyzm podkreśla doskonała muzyka Australijczyka Davida Hirschfeldera. Oglądając Dallaire’a liczącego zwłoki żołnierzy z belgijskiego kontyngentu czy stąpającego po kładce nad wypełnioną ciałami rzeką można zrozumieć jego późniejsze  rozbicie emocjonalne oraz obecne także w filmie zarzuty formułowane pod adresem Stanów Zjednoczonych, Francji oraz decydentów w ONZ, w szczególności ówczesnego Sekretarza Generalnego Boutrosa Boutrosa-Ghali.

„Podać rękę diabłu” to kilka puzzli, które pozwalają ułożyć kolejny fragment rwandyjskiej układanki. Zrozumieć, dlaczego ten czy inny „…doświadczony oficer, nie przyszedł w mundurze ONZ wesprzeć nas i bronić ludzi[1].” Rwanda to klęska i hańba całego świata zachodniego, który „ułatwiał ludobójstwo i do niego zachęcał[2]”. Roméo Dallaire odważnie wylicza winy innych, otwarcie przyznając, że czuje się współodpowiedzialny.



[1] Postaci ks. Stanisława Filipka oraz jego postawie podczas masakry w Gikondo, dzielnicy Kigali, został poświęcony jeden z rozdziałów książki Wojciecha Tochmana „Dzisiaj narysujemy śmierć.” Cytat zaczerpnięty z odpowiedzi ks. Stanisława Filipka na list Jerzego Mączki, będący reakcją na tekst Andrzeja Grajewskiego „Reporter i świadek” (Gość Niedzielny, nr 28), źródło http://kosciol.wiara.pl/doc/911516.Ludobojstwo-w-Rwandzie-polemika/2
[2] Roméo Dallaire dla dziennika Le Devoir, 13 grudnia 2003 r.

23 lipca 2011

Ucieczka z raju


Autor: Leah Chishugi
Wydawnictwo: Hachette Polska
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7575-881-8
Ilość stron: 312

Po co ciągle pisać o ludobójstwie w Rwandzie w 1994 roku? Według Assumpty Mugiranezy, rwandyjskiej psycholożki, badaczki problematyki ludobójstwa: „Czytanie i pisanie pomaga w dekonstrukcji procesu eksterminacji. Ta dekonstrukcja jest źródłem wiedzy niezbędnej do przekazania historii, do zachowania pamięci, a więc również do znalezienia sposobów zapobiegania zbrodni[1]”. Polscy czytelnicy mieli jak dotąd szczęście do literatura faktu poświęconej tej tematyce, dającej bez wątpienia szansę, aby prześledzić i spróbować zrozumieć drogę prowadzącą do tej masowej zbrodni. Jednak od każdej reguły zdarzyć się musi wyjątek. 


„Ucieczka z raju” to autobiograficzna opowieść napisana po latach przez ocalałą z zagłady. W Polsce ukazała się nakładem wydawnictwa Hachette w ramach serii „Pisane przez życie”. Oryginalny angielski tytuł „A Long Way from Paradise” skrócono i uproszczono tak, by lepiej wpisał się w łzawą stylistykę cyklu. Ujawniające wyjątkową skłonność do imiesłowów przymiotnikowych tytuły „Skrzywdzona”, „Okaleczona”, „Zhańbiona”, „Oszpecona”, „Skazana na piekło” u wrażliwych czytelników powinny uruchamiać automatyczny wewnętrzny komunikat o treści: „Uwaga: tandeta”. Także w przypadku książki Chishugi nie będzie to ostrzeżenie na wyrost.

Leah urodziła się w Rwandzie w zamożnej, tutsyjskiej rodzinie. Dorastała we wschodnim Zairze, „[…] nie znając cierpiących na malarię albo chorych z powodu picia wody złej jakości. Wszyscy mieli elektryczność, nawet w małych domach, i kanalizację”. Okres powszechnej szczęśliwości w krainie miodem i mlekiem płynącej przypadał na rządy Mobutu, choć ten ostatni „był dyktatorem i robił wiele okropnych rzeczy” (s. 27). Leah to zdolne, śliczne dziecko, otoczone troskliwą opieką wykształconych, ceniących europejską kulturę, kochających się rodziców. Wraz z dziewięciorgiem rodzeństwa żyje w „atmosferze mniej lub bardziej idealnej szczęśliwości” (s. 15) i absolutnej nieświadomości jakichkolwiek napięć międzyetnicznych, gdyż w domu nie było zwyczaju poruszania trudnych tematów. Kilkunastoletnia Chishugi rozpoczyna pracę w Kigali jako modelka dla lokalnej marki piwa, a wkrótce cała rodzina przenosi się do rwandyjskiej stolicy. W wieku niespełna osiemnastu lat rodzi syna, co nie ogranicza jej ożywionego życia towarzyskiego, nie zmusza do rezygnacji z modelingu ani porzucenia ulubionej gry w tenisa. I aż nie sposób nie zacytować Woltera: „wszystko jest najlepsze na tym najlepszym z możebnych światów”. Po czterech rozdziałach, w których słowo „szczęście” odmienione zostało przez wszystkie przypadki, nadchodzi 6 kwietnia 1994 r.

Ludobójstwo niesie z sobą tak potężny ładunek emocjonalny, że skontrastowanie go z błogim dzieciństwem, konstruowanie fabuły na zasadzie antytezy raj – piekło to tabloidyzacja literatury. Książka zyskuje wprawdzie na wiarygodności w części poświęconej ucieczce z ogarniętego żądzą krwi kraju, brak tu jednak, podobnie jak w całej książce, pogłębionej analizy przyczyn i skutków wydarzeń. „[…] nawet u […] maluchów grubsze i bardziej płaskie nosy Hutu wyraźnie różniły się od długich i cienkich nosów Tutsi. To straszne zostać posiekanym z powodu kształtu nosa”(s. 107).

Najpoważniejszym zarzutem wobec „Ucieczki z raju” jest wyjątkowa potoczność stylu. Narracja oparta jest na prostym, przeładowanym czasownikami opisie podejmowanych działań, wzbogaconym trywialnymi dialogami. Przeszkadzają powtórzenia i kolokwializmy, jak choćby „bardzośmy się zbliżyły” lub „jeśli idzie o […].” Drażni nadmiar sformułowań niczym z taniego romansu: „serce krwawiło”, „serce zaczynało mocnej bić”, „niemal fizyczny ból w sercu.” Leah Chishugi jest osobą wielojęzyczną, mówiącą mieszanką francuskiego, lingala i kinyarwanda. Historię opisała po angielsku, którym nie posługuje się jak rodowity mówca. Słabość stylu mogę więc zrozumieć, ale nie zaakceptować.

Autorka przyznaje, że o ludobójstwie nigdy nie chciała i nie potrafiła mówić. Wydarzeniom kwietniowym poświęciła więc jedynie krótki fragment opowieści, koncentrując się na opisie wędrówki przez kolejne afrykańskie państwa: Zair, Ugandę, Kenię, Zambię, RPA, szukaniu swojej drogi w życiu, odzyskiwaniu zaufania do ludzi. Takie ujęcie kryje w sobie także duży potencjał literacki, czego Chishugi wykorzystać nie potrafiła. Odnosi się wrażenie, że książka miała pomóc w spopularyzowaniu działalności humanitarnej autorki prowadzonej w ramach założonej przez nią organizacji Everything is a Benefit. Szacunek i podziw dla Leah Chishugi za jej postawę w czasie ludobójstwa oraz zaangażowanie na rzecz kobiet we wschodnim Kongu nie mogą służyć jako usprawiedliwienie nieudolności pisarskiej.

Mówi się, że każdy człowiek ma w sobie jedną wybitną książkę. Nie każdy ma jednak wystarczający talent, aby przelać ją na papier.

Więcej na temat działalności charytatywnej autorki, w tym reportaż i zdjęcia z Konga, na stronie: http://www.everythingisabenefit.org oraz na jej facebooku.



[1]  "Ludobójstwo drażni", Gazeta Wyborcza, Julianna Jonek, 14.11.2010

11 lipca 2011

Lecz zabije rzeka białego człowieka

Autor: Patrick Besson
Wydawnictwo: Noir sur Blanc
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7392-350-8
Ilość stron: 410


We Francji sylwetki Patricka Bessona nie trzeba przedstawiać. Cudowne dziecko francuskiej literatury, swoją pierwszą powieść opublikował w wieku 17 lat. Wyróżniony dwukrotnie przez Akademię Francuską za książki „Dara” i „Les Braban”, od ponad dziesięciu lat zasiada w jury Prix Renaudot. Autor ponad czterdziestu książek, które ukazały się nakładem kilkunastu wydawnictw. To również znany ze zjadliwego języka i zamiłowania do prowokacji dziennikarz, który publikował m.in. w prawicowym dzienniku „Le Figaro” i komunistycznym „L’Humanité”. Obecnie można go czytać w centrowym tygodniku „Le Point”.

W maju Besson zjawił się w Warszawie, aby promować swoją drugą wydaną po polsku powieść „Lecz zabije rzeka białego człowieka”. Była okazja, by posłuchać autora i fragmentów jego książki we „Wrzeniu Świata” oraz poczytać wywiady, jakich udzielił ogólnopolskiej prasie.
Dzięki staraniom wydawnictwa Noir sur Blanc premiera książki nie przeszła bez echa, choć wydaje się, że w przypadku tego typu literatury trudno liczyć na masowe zainteresowanie polskiego czytelnika. Powieść Bessona ma jednak atuty, dzięki którym sięgną po nią nie tylko ci, którzy skrupulatnie odnotowują każdą publikację poświęconą Afryce.

Po pierwsze tytuł. „Lecz zabije rzeka białego człowieka” przykuwa uwagę, budzi ciekawość, brzmi jak zaproszenie do tajemniczego, pełnego poezji i grozy świata. Po polsku jest jeszcze lepszy niż w oryginale. Chapeau bas dla tłumaczki Krystyny Arustowicz, która nie tylko rewelacyjnie przełożyła tytuł, ale również poradziła sobie z pełnym aforyzmów i słownych gier stylem Bessona. Pisarz ma dar błyskotliwej riposty i cyniczne poczucie humoru, którego nie zatracono w przekładzie: „Przejechać przez Brazzaville nocą.[…] Czarne ulice pełne Murzynów. Paryskie przedmieścia bez Paryża po środku”.
Ustami swych bohaterów toczy debatę – echo francuskich medialnych i naukowych sporów na temat Françafrique. Obrywa się wszystkim. Mitterrandowi za La Baule, afrykańskim przywódcom za korupcję i nepotyzm, Kagame za próby stworzenia „Wielkiego Imperium Tutsyjskiego”. Afrykanom i Europejczykom, amerykańskiej kinematografii, szpiegom, biznesmenom i organizacjom pozarządowym: „Te NGO-sy zostały wymyślone po to, by ocalić od nędzy i nudy białych, którzy nie chcą wracać do swoich krajów. Wszyscy sądzą, że zajmują się czarnymi niedorozwiniętym ludami, a one zajmują się białymi nadwrażliwymi jednostkami.”

Po drugie fabuła. To rzadkość na polskim rynku wydawniczym, by książka poświęcona Afryce Równikowej nie była ani literaturą podróżniczą, ani też dokumentem non-fiction. To  powieść szpiegowska rozgrywająca się współcześnie w scenerii stolicy Republiki Konga. Na paryskim lotnisku Charles-de-Gaulle, wyruszający w służbową podróż Christophe Parmentier, centralna postać powieści, dostrzega Blandine de Kergalec, emerytowaną agentkę francuskiego wywiadu, która pożegnała się ze służbą w latach osiemdziesiątych w atmosferze skandalu. Po wylądowaniu w Brazzaville zaczyna ją śledzić. Niczym dopływy rzeki Kongo kolejne wątki zasilają główny nurt historii. Mnożą się postacie i ich wzajemne powiązania. Dwudziestokilkuletnia Kongijka Tessy zdążyła już w swym krótkim życiu paść ofiarą zbiorowego gwałtu i dwukrotnie zostać matką, a teraz szuka majętnego europejskiego kochanka, który zechce podzielić się z nią zarabianymi na afrykańskiej ropie pieniędzmi. Jej przyjaciel Puszkin, mulat i początkujący artysta, jest synem Jeleny, niegdyś urzekająco pięknej Rosjanki, która na stałe osiadła w Brazza. Bernard Lemaire, doradca afrykańskich przywódców, woli prowadzić życie zawieszone gdzieś między Paryżem a Afryką. Pojawia się też Joszua, Tutsi szukający sprawiedliwości za ludobójstwo 1994 roku i hutyjska rodzina Rwabango, której ma dosięgnąć kara za udział w zbrodniach. To wielokulturowy i wielonarodowy panteon ciekawie nakreślonych postaci biorących udział w najnowszej historii państw z serca Afryki, połączonych krwawą rzeką Kongo. Autor nie pokusił się o zapierające dech w piersiach zwroty akcji, zapewnił jednak czytelnikom kilka ciekawych rozstrzygnięć, dlatego więcej z fabuły zdradzać nie należy.

Po trzecie narracja, która prowadzona jest z wielu perspektyw, przez różne postacie, w pierwszej lub w trzeciej osobie. Przekręcanie stronic powieści przypomina otwieranie rosyjskiej matrioszki. Zdarza się, że przez kilkadziesiąt stron czytelnik ze skupieniem podąża za opowieścią fascynującego bohatera. Innym razem trafia na wyblakłą, podstarzałą figurę, której rozbudowane wspomnienia dawnych czasów świetności nie budzą zainteresowania. Stąd wynika główny zarzut wobec powieści: jest nierówna, nie trzyma tempa, a niektóre wątki wydają się nadmiernie rozbudowane.

Besson mówi o swojej książce, że „to wymyślona historia rzucona na historyczne tło jak u Aleksandra Dumasa. […] by moja opowieść była autentyczna, mieszkałem w Brazzaville przez trzy lata"[1]. Później byłem wzruszony, gdy Kongijczycy pytali mnie: "Skąd to wszystko wiesz, skoro nie jesteś jednym z nas?[2]” Fikcja miesza się tu z historyczną prawdą, bez szkody dla tej ostatniej. Opisy Rwandy przed i podczas ludobójstwa nie zabrzmią fałszywie nawet dla czytelników zaznajomionych z publikacjami Jeana Hatzfelda czy Wojciecha Tochmana. „Lecz zabije rzeka białego człowieka” nie rozczaruje też lubiących dziennikarski styl, ironię z nutką niepoprawności politycznej, frankofonów, frankofilów i frankofobów (tj. czytelników w najwyższym stadium zaznajomienia z Francją przez gigantyczne F). Ja nie miałabym nic przeciw przeczytaniu jej ponownie, w oryginale.

[1] „Afryka jest pełna wszędobylskich szpiegów”, Rzeczpospolita, Anna Kilian, 23.05.2011
[2] "Lecz zabije rzeka białego człowieka", Gazeta Wyborcza, Ludwika Włodek, 21.06.2011

12 kwietnia 2011

Czasem w kwietniu

Produkcja : USA, Rwanda, Francja
Rok produkcji: 2005
Oryginalny tytuł: Sometimes in April
Reżyseria: Raoul Peck
Obsada: Idris Elba, Carole Karemera, Pamela Nomvete, Oris Erhuero, Debra Winger

Wysokobudżetowy film telewizyjny wyprodukowany przez HBO bez hollywoodzkich nazwisk, za to z udziałem europejskich aktorów afrykańskiego pochodzenia. Wyrazisty, poruszający i zanadto prawdziwy, aby zyskać popularność nominowanego do Oscarów „Hotelu Rwanda”. A szkoda, bo opowiedziana w nim historia dużo bliższa jest przerażającej rwandyjskiej rzeczywistości z wiosny 1994 roku. W pogromach, które rozpoczęły się w kilka godzin po katastrofie samolotu z rwandyjskim prezydentem Juvénalem Habyarimaną na pokładzie, śmierć poniosło blisko 1 000 000 Tutsich i umiarkowanych Hutu.

Opowieść rozpoczyna się 7 kwietnia 2004 r., w Narodowym Dniu Pamięci. Jak co roku, wraz z początkiem pory deszczowej, Augustin Muganza (Idris Elba), Hutu, kiedyś żołnierz armii rwandyjskiej, obecnie nauczyciel w szkole w Kigali, powraca myślami do wydarzeń sprzed dziewięciu lat. Widz pozna w retrospekcji historię desperackiej walki o życie jego najbliższych: żony Jeanne (Carole Karemera) i dzieci narodowości Tutsi oraz krewnych i sąsiadów. Dotrze również do źródeł konfliktu między Augustinem a jego bratem Honoré Buterą (Oris Erhuero), aktywnym działaczem rasistowskiego radia RTLM, które nawoływało do ludobójstwa. Honoré, oskarżony o udział w zbrodniach, ma stanąć przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym dla Rwandy w Aruszy.

Co stanowi o sile filmu? Wyraźnie afrykański klimat, autentyczna sceneria. Reżyser filmu, Raoul Peck, uzyskał zgodę producentów na nakręcenie filmu w Rwandzie. Peck, Haitańczyk wychowany w Kongu, otrzymał pierwotnie propozycję realizacji afrykańskiej „Listy Schindlera”, projektu, który doprowadził do powstania „Hotelu Rwanda”. Odmówił uznając, że takie ujęcie zuboży obraz rwandyjskiej tragedii, nie pozwoli na ukazanie światu jej przyczyn i konsekwencji. Następnie postawił warunki, jakich amerykański przemysł filmowy nie ma zwyczaju akceptować. Zażądał prawa do wersji reżyserskiej, przedstawienia historii z punktu widzenia Rwandyjczyków z udziałem miejscowych aktorów i statystów oraz zorganizowania oficjalnej premiery w Rwandzie. Niespodziewanie HBO wyraziło zgodę.

Dzięki takiemu splotowi okoliczności powstał autentyczny i odważny obraz. Nie brak w nim drastycznych rozstrzygnięć, jednak film nie epatuje przemocą. Większość brutalnych scen dzieję się poza ekranem. Film nie irytuje odrealnionym dążeniem do happy endu. To opowieść o przytłaczającej większości Tutsich, którzy nie mieli szczęścia trafić do hotelu Mille Collines. O ich codziennym koszmarze nie tylko na ulicach stolicy kraju Kigali. Kamera wchodzi do kościołów, szkół, na pola sorgo i bagna. Na wsiach rozmowy nie toczą się po angielsku, ale w kinyarwanda. 

Peck wyznał, że początkowo każde ujęcie wydawało mu się nazbyt ograniczone, niekompletne, a tragizm zbrodni ludobójstwa nie do przekazania. Ostatecznie zdecydował się połączyć osobiste wspomnienia ocalonych w historię jednej rodziny przedstawioną na tle bezsilności, ignorancji i obojętności wspólnoty międzynarodowej. Aby wzmocnić autentyzm sięgnął po archiwalne materiały zachodnich stacji informacyjnych: BBC, CNN, CBS. Uwypuklony w ten sposób kontrast między chłodną kalkulacją zachodnich decydentów a bezmiarem ludzkiego cierpienia nie pozostawia obojętnym.

Muzykę do filmu stworzył Bruno Coulais, jeden z najpopularniejszych francuskich kompozytorów muzyki filmowej, m.in. wyróżniony Cezarem za ścieżkę do dokumentalnego „Mikrokosmosu”.

Film nie rozczaruje widzów posiadających wiedzę na temat rwandyjskiej tragedii. Pozostałymi zaś wstrząśnie.

W samej Rwandzie produkcja została przyjęta  z ogromnym zainteresowaniem. W premierowym pokazie na stadionie Amahoro w Kigali uczestniczył prezydent kraju Paul Kagame. Na kolejnym, zamiast planowanych 8 000 widzów, zjawiło się 18 000.

Film nominowany był do Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie.