Paweł Kaczmarski
„Dzieło nie jest skrzynią kryjącą w sobie sens, który za wszelką
cenę powinno zachować udane tłumaczenie. To szerokie pole
możliwości, na które wkracza tłumacz”.
Tłumacz między innymi Jerzego Jarniewicza to, w największym
skrócie, książka o tłumaczeniu jako czynności twórczej – o tym,
dlaczego przekład (zwłaszcza literacki) stanowi autonomiczną
pisarską czy artystyczną działalność, jak w związku z tym możemy
i powinniśmy go czytać oraz co z tej obserwacji wynika dla samych
pisarzy i tłumaczy.
W punkcie wyjścia Jarniewicz chce więc osłabić to, co domyślnie –
odruchowo, bezrefleksyjnie – uznajemy zwykle za najważniejszą
relację, w jaką wchodzi przekład: więź między dziełem oryginalnym
a jego tłumaczeniem, między tekstem obcojęzycznym a znajdującym
się na końcu translatorskiego przedsięwzięcia tekstem języka
docelowego czy rodzimego. Nie chodzi o to, by zupełnie wyzwolić
tłumaczy od tłumaczonych tekstów, zdejmując z nich jakąkolwiek
odpowiedzialność, ale by radykalnie przewartościować rolę, którą
przypisujemy im tak podczas osobistej lektury, jak i w sieci
kulturowo-społecznych relacji. Jarniewicz proponuje więc:
spoglądajmy w pierwszej kolejności na to, co przekład „robi”
z językiem rodzimym, docelowym, jak zmienia go i z jakimi tekstami
wchodzi w dialog – nie „fiksujmy” się na potocznie rozumianej
„wierności”.
Autor zaczyna więc od zerwania i rekonfiguracji, a potem jest tylko
ciekawiej: jako jeden z najbardziej wszechstronnych i uznanych
twórców współczesnej polskiej literatury (wpływowy krytyk i anglista,
doświadczony i uznany tłumacz, wielokrotnie nagradzany poeta),
oferuje czytelniczkom i czytelnikom książkę wielopoziomową,
wieloperspektywiczną, zamaszystą – po mistrzowsku
skomponowaną i bardzo spójną, ale nierezygnującą z szerokich
kategorii, obserwacji i gestów. To pozycja jednocześnie eseistyczna,
krytycznoliteracka, polemiczna, teoretyczna; wnikliwe interpretacje
i formalne, poetologiczne analizy znajdują dopełnienie
w anegdociarskim zacięciu Jarniewicza, podpowiedzi i instrukcje dla
czytelników przekładu harmonijnie sąsiadują z pogłębioną
teoretycznoliteracką refleksją. Jarniewicz czerpie ze wszystkich
obszarów czytelniczego doświadczenia – czasem wypowiada się
„bardziej” jako tłumacz czy krytyk przykładu, czasem „bardziej” jako
poeta (to przede wszystkim w ostatnim rozdziale książki), ale
ostatecznie w jakimś stopniu wszystkie owe perspektywy pozostają
cały czas obecne.
Jarniewicz zręcznie unika przy tym pretensjonalnych tonów. Pierwszy
rozdział Tłumacza… na przykład, bodaj najbardziej „literacki”
w formie, ujęty zostaje w ramy opowieści o tym, w jakich warunkach
lubi przekładać literaturę sam autor – a znaczy to: w nocy, przy jazzie
i „szklance whisky”. Nie oszukujmy się – w wypadku
dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu twórców takie otwarcie książki
byłoby stylistycznym strzałem w stopę, rekonstrukcją strasznych klisz
i stereotypów, a do tego momentem trudnego do odkupienia
snobizmu. Ale nie u Jarniewicza; ten, jeśli pozwala sobie na momenty
biograficznego obnażenia, robi to z przekonania, że w przekładzie (i
literaturze w ogóle) jest coś nieuchronnie intymnego. Pomaga
oczywiście językowa sprawność autora, niepodważalna elegancja
i charyzma stylu, ale owe na poły biograficzne fragmenty czy zabiegi
bronią się przede wszystkim siłą samej czytelniczej pasji: Jarniewicz
wie, że problemy literackiego przekładu dotyczą podstaw naszego
bycia w języku, wie, że to sprawy naraz głęboko osobiste
i podstawowe dla nas wszystkich, i potrafi dowieść tego na
konkretnych przykładach.
Nie znaczy to, zaznaczmy od razu, że Tłumacz między
innyminapędzany jest głównie entuzjazmem, który na drugi plan
spycha kwestie analitycznej wnikliwości czy krytycznoliterackiej
rzetelności. Przeciwnie, udzielająca się czytelnikowi Jarniewiczowska
pasja – poczucie, że w debacie o literaturze i o przekładzie stawki są
nadal wysokie, że od kwestii rymu, rytmu czy lingwistycznej
niejednoznaczności przejść można wprost do najważniejszych
problemów międzyludzkiej komunikacji i współczesnej kultury –
objawia się właśnie w przywiązaniu do detalu, w długich, kilku-
i kilkunastostronicowych przebiegach, w których autor „wgryza się”
w bardzo konkretny interpretacyjny czy lingwistyczny problem,
odtwarza strategię tłumaczy, porównuje ich podejścia, ocenia
skuteczność poszczególnych zabiegów. Tłumacz między innymito
bowiem książka skupiona nie na wyrażeniu „osobistego
doświadczenia”, a na inicjowaniu dyskusji. Każda istotna poczyniona
w niej obserwacja, każda prowokacyjna teza, wszystko to, co ważne
dla zasadniczej myśli o przekładzie jako czynności twórczej
i autorskiej, uzasadnione jest obszernym wyborem kluczowych
cytatów, zwięzłym podsumowaniem historycznoliterackiego tła
i kulturowych kontekstów i tak dalej.
Można więc, i należy, z Jarniewiczem dyskutować – są w jego książce
punkty w oczywisty sposób sporne, momenty, kiedy w wątpliwość
podać można konsekwencje czy spójność argumentacji. Jest to
jednak tom w bardzo ścisłym sensie otwarty na rozmowę; nie
manipuluje czytelnikiem, nie ukrywa problemów, pokazuje własny
warsztat – dostarcza nam wszystkiego, czego potrzebujemy, żeby
dyskusję podjąć, nie chowa się za autorytetem „wiedzy eksperckiej”
(translatologicznej czy historycznoliterackiej). Gra z nami, można
powiedzieć, w otwarte karty.
Choćby dlatego Tłumacza… z przyjemnością i pożytkiem przeczytają
wszyscy ci, którym kwestia przekładu literackiego nie jest obojętna –
a jak przekonująco (acz nigdy nachalnie) dowodzi Jarniewicz,
obojętna nie powinna być nikomu. Nikt bowiem nie funkcjonuje
z dala od tych wyborów i problemów, przed którymi codziennie stają
tłumacze i ich krytycy: jak efektywnie korzystać z konwencji, form
i struktur dostępnych w naszym języku? Kiedy parafrazujemy,
a kiedy adaptujemy (i co to znaczy)? Kiedy językowa „niewierność”
jest koniecznym elementem komunikacji? Jak zaktualizować
w języku słowa i myśli, które zdążyły zgrać się i wyjałowić? Takich
pytań podsuwa się tu wiele.
Zróżnicowany i pociągający jest też zestaw nazwisk i tytułów,
o których pisze Jarniewicz. Jest o Heaneyu w przekładach Sommera
i Barańczaka, o Barańczaku jako tłumaczu w ogóle (zwłaszcza o jego
antologiach poezji anglojęzycznej), o sposobach tłumaczenia
i adaptowania Jądra ciemnościConrada, o Alicji w Krainie Czarów,
o Joysie i o Dylanie. Pojawia się wątek przekładu intersemiotycznego
(z literatury na komiks) i „z polskiego na polski”, to znaczy pomysłu
tłumaczeń aktualizujących językowo wybrane dzieła literatury
dawnej.
Dominują oczywiście rozważania o przekładach z angielszczyzny –
Jarniewicz jest anglistą, tłumaczem między innymi Edmunda
White’a czy Philipa Rotha– ale pojawiają się też choćby Sofokles
i Katullus. Ostatnia część książki poświęcona została zaś w całości
przekładom polskich poetów i poetek na angielski. To świetne
dopełnienie translatologicznych rozważań Jarniewicza, które poza
wszystkim bezpośrednio wzbogaca nasze myślenie o konkretnych
twórcach rodzimych – Herbert czy Różewicz, widziani z perspektywy
tłumaczy na angielski, rekonstruowanej z kolei przez polskiego poetę
(i tłumacza z angielskiego na polski), jawią się jako odświeżeni
i interesujący nawet dla najbardziej sceptycznego czytelnika.
Zaznaczyć należy chyba, że Tłumacz między innymi składa się
w znacznej mierze z tekstów publikowanych już, przynajmniej we
wstępnej i szkicowej formie, w różnych antologiach i periodykach.
Składa się jednak na bardzo spójną całość – stanowi zapis
krytycznoliterackiego i translatologicznego projektu, który Jarniewicz
konsekwentnie realizuje od lat. Może dlatego na żadnym etapie
lektury czytelnik nie odnosi wrażenia, że obcuje ze „zbiorówką” –
najważniejsze tezy zostają postawione wprost właściwie na samym
początku książki, a kolejne szkice nie tyle uzupełniają tych tez treść,
co wskazują na ich praktyczne konsekwencje, podają dodatkowe
argumenty i przykłady, pozwalają nam zobaczyć, jak teoretyczna
perspektywa Jarniewicza przekłada się na konkretne oceny
i interpretacje. W miarę lektury przesuwają się akcenty – pierwsza
część książki jest nieco bardziej abstrakcyjna i postulatywna, druga
praktyczna, trzecia – jak wspomnieliśmy – stanowi coś w rodzaju
(istotnego, nienaddanego) suplementu, w którym wyraźniej ujawnia
swoją obecność Jarniewicz-poeta. Z każdym kolejnym rozdziałem
robi się więc nieco mniej teoretycznie, nieco bardziej detalicznie,
a cała kompozycja sprawia wrażenie – dziwne słowo – życzliwej, jakby
Jarniewicz mówił: spójrz, tutaj jest najważniejsza dla mnie teza,
podstawowa obserwacja (pisze wręcz o „wyznaniu wiary”), a teraz
chcę ci pokazać, do czego prowadzi i co z nią można w tekście
„zrobić”.
*
Przejdźmy więc do spraw bardziej konkretnych. Powiedzieliśmy
o punkcie wyjścia Jarniewicza, o podstawowej tezie jego książki – że
tłumaczenie jest czynnością twórczą. Sam autor w pierwszym
rozdziale pisze na przykład tak:
Przekład nie tyle jest, ile musi być twórczością. Nie ma szans na dobry
przekład, gdy tłumaczowi brak odwagi i kompetencji, by po mowie, na
którą przekłada, swobodnie się poruszać, i by poruszać, równie
swobodnie, tę mowę, gdzie i kiedy trzeba. […] Zacząłem od aktu
niewiary. Teraz – w co wierzę. Wierzę, że doczekam dnia, gdy przekład
literacki, wewnętrznie sprzeczny i niemożliwy, będzie równoprawną
dziedziną twórczości literackiej, gdy wydostanie się z cienia, wyjdzie
z szafy i znajdzie miejsce w historii literatury, obok prozy, poezji
i dramatu (s. 14–16).
Refleksja nad tym, co właściwie „twórczość” czy „autorskość”
przekładu znaczy, od początku rozwija się u Jarniewicza w sposób
dwutorowy. Z jednej strony pisze on o społecznym statusie tłumacza,
jego funkcji w polu literackim, znaczeniu dla zbiorowego języka i tak
dalej; z drugiej – wchodzi miejscami na poziom bardziej teoretyczny,
bardziej abstrakcyjnych i filozoficznie podbudowanych rozważań
o kategoriach oryginalności, sensu czy interpretacji.
Te dwa tory, czy dwa wątki, nie są równoważne – refleksja praktyczna,
kulturowo-społeczna interesuje Jarniewicza zdecydowanie bardziej
i pozostaje nadrzędna; ostatecznie istotne jest to, jak przekład
literacki w praktyce istnieje, czy żyje wśród ludzi i tekstów, w żywym
języku. Rozważania z poziomu teoretycznego pełnią zdecydowanie
służebną rolę.
Tym bardziej wydaje się, że warto oba wątki omówić osobno. Można
bowiem, jak spróbuję pokazać, zgadzać się z postulatami Jarniewicza
dotyczącymi kulturowego, społecznego i instytucjonalnego statusu
tłumacza – z zasadniczymi intuicjami, rozpoznaniami i tezami jego
książki – nawet wtedy, a może szczególnie wtedy, gdy nie zgadza się
z nim do końca na gruncie teorii znaczenia i interpretacji.
*
Zacznijmy od tego, co ważniejsze dla samego Jarniewicza– od
refleksji nad społeczno-kulturową rolą (funkcją, statusem) tłumaczy.
Przede wszystkim podkreśla on kilkakrotnie, że uznanie tłumacza „za
twórcę” czy „za autora” nie ma na celu dowartościowania
kogokolwiek – to rozpoznanie stanu faktycznego, neutralna w tym
sensie obserwacja. Tłumacz otwarcie mówiący o kreatywnym
wymiarze własnej pracy walczy nie tyle o status, co o zrozumienie
istoty jego pracy i uznanie autonomii; nie tyle zostaje doceniony, co
przestaje być pomijany – jego nazwisko pojawia się na przykład na
okładce przekładanej książki. Dlatego więź między nim a autorem
tekstu oryginalnego Jarniewicz nazywa relacją „wolności i równości”
(s. 182).
Nie oznacza to, że więź między przekładem a oryginałem zostaje
zupełnie zerwana. Chodzi raczej o przesunięcie akcentów, na
przykład z podobieństwa na różnicę:
Przekład przestaje być „zamiast”. Uniezależnia się on od oryginału,
emancypuje, zaczyna być oceniany nie jako jego zastępnik, ale jako
dzieło w wysokim stopniu samoistne, nabierające dodatkowych
sensów w relacji z innymi przekładami i z dziełami języka docelowego.
„Samoistne” nie znaczy, że nic oryginałowi niezawdzięczające.
Czytanie równolegle z oryginałem ujawnia podobieństwa i różnice.
Kiedyś miarą jakości przekładu były przy takim czytaniu tylko
podobieństwa. Dziś interesują nas, twierdzę, również, a może bardziej,
różnice (s. 76).
Tłumacz jest autorem, bo podejmuje decyzje w sposób „suwerenny”
(s. 24); jego językowa świadomość jest sama z siebie miarą jakości
przekładowych wyborów, nie może odwołać się do wyższej,
nieomylnej czy „obiektywnej” instancji. Zderzony z przekładowym
problemem, który nie ma jednego „poprawnego” rozwiązania,
tłumacz musi podejmować twórcze i samodzielne decyzje.
Ta sytuacja jest nieuchronna – pewne znaczące zabiegi z tekstu
oryginalnego zawsze pozostaną zwyczajnie nieprzekładalne na język
docelowy, wszak języki różnią się między sobą:
Przekład to mylące słowo: podpowiada półgębkiem, że możliwe są
przenosiny – transfer – tekstu literackiego […] z jednego języka do
drugiego. […] Wystarczy przyjrzeć się językom, by zrozumieć, jaki to
fantazmat. Coś, co zaistniało w jednym z nich i dzięki jego
możliwościom (często, jak to w literaturze, możliwościom wyjątkowym
i skrajnym), ma się znaleźć w innym języku, którego możliwości nie są
ani mniejsze, ani większe, ale po prostu odmienne?” (s. 53)
Dlatego Jarniewicz pisze dużo o „nieprzekładalności”, ale
specyficznie rozumianej; moglibyśmy nazwać ją może „miękką” –
chodzi nie o taką nieprzekładalność, która faktycznie blokowałaby
próby tłumaczenia i paraliżowała tłumaczy, ale o rodzaj
nieadekwatności, konieczną utratę niektórych znaczeń i możliwości,
odbywającą się przy „przeniesieniu” ze struktur jednego języka
w drugi. Najciekawszym bodajże przykładem tego, jak owa „miękka”
nieprzekładalność działa, są powracające w kilku miejscach tomu
rozważania Jarniewicza o spieszczeniach – o tym, w jak wyjątkowy
i ciekawy sposób polszczyzna wykorzystuje zdrobnienia dla
wyrażenia całej gamy emocji i afektywnych stosunków: czułości,
kiczu, groteski, poczucia odrealnienia i tak dalej. Język angielski nie
pozwala oddać owych spieszczeń jeden do jednego, co nie znaczy, że
próby przekładu czyni bezsensownymi.
Nieprzekładalności nie da się bowiem obejść, ale nie musi nas ona
paraliżować; przekład odbywa się nie poza nią, ale niejako przeciwko
niej, a z oporu czy starcia wynika jego twórczy charakter. W szkicu
o przekładach poezji Tkaczyszyna-Dyckiego Jarniewicz sugeruje, że
literatura nie jest w pewnym sensie – do końca – ani przekładalna, ani
nieprzekładalna.
Dlatego Jarniewicz pisze o tym, że przekład zawsze jest niewierny –
że tłumacz pozostaje stale w sferze kłamstwa i błędu; przy czym
właśnie niewierność, kłamstwo i błąd są warunkiem językowych
nowatorstwa i żywotności. Ostatecznie nie chodzi o to, by zmagania
z oryginałem zupełnie sobie odpuścić, ale by dokonać specyficznie
rozumianej rekonstrukcji: „skomponować tekst na nowo według
podobnych co oryginał zasad” (s. 270).
W tej sytuacji granica między przekładem a parafrazą czy adaptacją
staje się w oczywisty sposób płynna. Jarniewicz dochodzi ostatecznie
do frazy: „przekład w bardzo szerokim sensie” (s. 238), mając na myśli
różne formy hybrydyczne i pośrednie. Nie obawia się on bowiem tego
upłynnienia, przeciwnie – podchodzi do niego z pewnego rodzaju
aprobatą czy entuzjazmem, widząc w nim nadzieję na pełne
docenienie twórczego wymiaru pracy translatologicznej. Dlatego gdy
poddaje krytyce Serce ciemności Jacka Dukaja – minimalistyczną
„przeróbkę” tekstu Josepha Conrada, mającą, według deklaracji
autora, stanowić nie tyle tłumaczenie, co jego
dwudziestopierwszowieczną wersję – to robi to nie ze względu na
sam pomysł, ale na konkretne językowe potknięcia i brak
filozoficzno-językowej świadomości pisarza (Jarniewicz przypomina
Dukajowi, że droga do intensywniejszego, bardziej bezpośredniego
wpływania na odbiorcę wiedzie w literaturze poprzez język, a nie
przez jego maksymalną redukcję, umniejszenie czy wyminięcie go).
Trudniejszą dla Jarniewicza sytuacją jest ewidentnie przykład
Barańczaka – konkretnie sporządzona przezeń antologia Od Walta
Whitmana do Boba Dylana, w przedmowie do której, jak słusznie
zauważa Jarniewicz, Barańczak przedstawia skrajnie wyidealizowany
i zwyczajnie przekłamany obraz amerykańskiego społeczeństwa,
amerykańskiej historii i kultury. Niektórych stwierdzeń zwyczajnie nie
da się obronić, tak ze względu na prostą (i łatwo weryfikowalną)
niezgodność z faktami, jak i przez to, że przemilczają rażące
przypadki społecznej niesprawiedliwości.
Jarniewicz krytykuje więc Barańczaka, ale szybko zauważa też, że
zarysowana w przedmowie wizja Ameryki uzgadnia się w dużym
stopniu z wizją amerykańskiej poezji wynikającą z całości antologii –
Barańczak przekłamuje więc, ale w celu uzasadnienia własnego
twórczego translatorskiego przedsięwzięcia. Jak w takim razie
poddać go krytyce – tak, by amerykanistyczne zmyślenia nie uszły
mu zupełnie na sucho, ale byśmy nie musieli sprzeniewierzyć się
naczelnej zasadzie dowartościowania przekładu jako czynności
twórczej?
Jarniewicz robi to bardzo błyskotliwie – krytykuje ostatecznie nie tyle
spojrzenie Barańczaka na Amerykę, co całą jego postawę jako poety
i tłumacza, jego podejście do języka w ogóle, podsumowując
w bardzo subtelny i elegancki (ale nadal dość złośliwy) sposób:
Powiedziałem na początku, że antologia Od Walta Whitmana do Boba
Dylana to list miłosny Barańczaka do Ameryki. Korekta: to list miłosny
do poezji, którą Barańczak zostawił w Polsce. Do poezji, której
słuchano, która się liczyła. Pozwolę sobie na koniec na małą szarżę. To
być może, przez negację, najbardziej sienkiewiczowskie, najbardziej
„ku pokrzepieniu serc” dzieło Barańczaka poety, tłumacza, antologisty
(s. 185).
Przykłady Dukaja i Barańczaka wprowadzają nas więc wyraźnie
w porządek etyczny – na samym początku książki Jarniewicz
zastrzega zresztą, że w sposób czysto opisowo-analityczny
o przekładzie wypowiadać się nie zamierza:
Tłumacz musi ważyć słowa, zestawiać je, naginać, rasować. Musi
tworzyć muzykę zdań […]. Musi wymyślać słowa […]. Dużo tego „musi”,
ku zgorszeniu wyznających deskryptywizm teoretyków, ale rozmawiać
o pracy tłumacza inaczej, jak tylko z wykorzystaniem wszelkich
modalności języka, nie widzę sensu (s. 11).
Jarniewicz opisuje zjawiska, które w przekładzie – chcemy, nie
chcemy – zachodzą, ale jednocześnie wchodzi w ton postulatywny:
mówi otwarcie, do czego ta obserwacja powinna tłumaczy i ich
czytelników prowadzić. Dowartościowanie twórczego wymiaru
tłumaczenia nie powoduje bowiem zdjęcia z tłumaczy
odpowiedzialności – wobec oryginału czy wobec odbiorcy –
przeciwnie, przypomina im o różnych zobowiązaniach wobec danej
interpretacyjnej wspólnoty i jej żywego języka.
W pewnym uproszczeniu można by powiedzieć, że Jarniewicz etos
tłumacza opiera na dwóch podstawowych zasadach. Po pierwsze,
tłumacz bierze odpowiedzialność za to, co jego przekład, traktowany
już jako autorski, twórczy, nowy tekst, „robi” z językiem docelowym.
Po drugie, nie powinien ukrywać tego, że jego przekład jest
działaniem twórczym i z konieczności „niewiernym” – nie może
pozorować przejrzystości własnego języka. Moglibyśmy wrócić na
moment do używanych przez Jarniewicza kategorii „błędu”
i „kłamstwa”, by powiedzieć, że tłumacz musi kłamać – nie wolno mu
tylko kłamać, że nie kłamie.
Do tych dwóch punktów etyczno-polityczna refleksja w książce
Tłumacz między innymioczywiście się nie ogranicza. Postulat, który
wybrzmiał bodajże najgłośniej w tak zwanych kuluarach życia
literackiego (głównie na zamkniętych internetowych forach tłumaczy
i specjalistów od przekładu), dotyczy tego, że tłumacze literatury
powinni brać odpowiedzialność za wybór przekładanych tekstów – za
to, jak ich zaistnienie w języku docelowym na ów język wpływa.
Innymi słowy, Jarniewicz uważa, że tłumacze przekładane przez
siebie teksty w jakimś sensie rekomendują, polecają jako warte
przeczytania – niekoniecznie „dobre”, ale istotne bądź ciekawe –
a jeśli nawet nie rekomendują, to przynajmniej „wprowadzają” dany
tekst w rodzimy język, stając się jego akuszerami czy ambasadorami.
Niektórzy krytycy zarzucają Jarniewiczowi, że nie rozumie on
warunków pracy współczesnego tłumacza – przede wszystkim
tłumacza młodego czy wstępującego, który nie wybiera swobodnie
między zleceniami, przekłada (i to zwykle za marne pieniądze) to, co
podsunie mu wydawca, grantodawca czy inny dysponent środków.
Ale on rozumie to bardzo dobrze – na tej samej stronie, na której
postuluje (współ)odpowiedzialność autorów przekładu za wybór
przekładanego tekstu, zaznacza przecież:
„Tłumacz, który rezygnuje z suwerenności w sposobie wyboru
i przekładu obcych tekstów, coraz częściej zmuszony jest
współuczestniczyć w obrocie nie myśli czy kulturowych wartości,
a światowego kapitału, włączając się do akcji o czysto komercyjnym
charakterze” (s. 143).
Jego stanowisko nie jest tu sztywne ani dogmatyczne – nie chodzi
o to, by twórców przekładu aktywnie ganić czy poddawać
środowiskowemu ostracyzmowi za tłumaczenie z życiowej
konieczności rzeczy złych i wtórnych. Jarniewicz rozumie po prostu,
że dowartościowanie przekładu jako czynności twórczej, autorskiej,
„suwerennej” – uznanie tłumaczenia za pełnoprawną dziedzinę
literatury – stanowi rodzaj transakcji wiązanej; odpowiedzialność,
którą nakłada na twórców przekładu, jest bezpośrednim kosztem
rekonfiguracji myślenia o tłumaczeniu. Jeśli przyznajemy tłumaczom
literackie sprawczość i wpływ, musimy też założyć, że ponoszą
odpowiedzialność za „złe” efekty swoich przekładów (co nie zwalnia
zresztą z odpowiedzialności, podobnie jak w wypadku „nowej”
powieści, reportażu czy tomu wierszy, wydawców i redaktorów). To
prosta konsekwencja.
Taki jest więc koszt – i jeśli trzymać się linii Jarniewicza, nie możemy
go nie ponieść. Rekonfiguracja myślenia o przekładzie jest nie tyle
ciekawą możliwością, co w zasadzie koniecznością – założenie, że
praca tłumacza jest bardziej „neutralna” czy „przezroczysta” niż inne
literackie aktywności, to iluzja, którą coraz trudniej będzie nam
podtrzymać.
Jeśli jednak zdecydujemy się ową rekonfigurację w pełni
zaakceptować, przynieść może nam toniezaprzeczalny społeczno-
etyczny zysk czy pożytek. Otwarcie „twórcze” tłumaczenie promuje
choćby demokratyczny model zbiorowego działania. Gdzie indziej
Jarniewicz wskazuje, że tłumaczenie to tradycyjnie mniej
zmaskulinizowana dziedzina literatury niż samo pisanie i że
emancypacja przekładu jako czynności twórczej przełoży się na
dowartościowanie literackiej pracy kobiet. W jeszcze innym miejscu
słusznie punktuje, że ci krytycy przekładu, którzy z problemów
z „nieprzekładalnością” wyciągają wniosek, że tłumaczyć pewnych
dzieł w ogóle nie należy (czy wręcz nie można), reprezentują postawę
uprzywilejowanych, elitarnych czytelników, swobodnie poruszających
się w sieci języków i odniesień, do której większość czytających nie
ma łatwego dostępu.
Najciekawszy wątek dotyczy jednak bodajże tego, w jaki sposób etos
tłumacza proponowany przez Jarniewicza odświeża wizję literatury
danego języka jako dobra wspólnego. Tłumacz między
innyminieustannie podkreśla wpływ, jaki ma przekład na język
docelowy; przypomina, że podstawową kompetencją tłumacza
literatury jest sprawne poruszanie się w języku, na który tłumaczy;
pokazuje, że historia przekładów dzieła obcego na polski tworzyć
może (jak w przypadku Jądra ciemnościConrada czy wierszy
Heaneya) osobną literacką mikrotradycję, w której kształt oryginału
nie jest wcale sprawą podstawową. Na każdym kroku mówi się więc
o tym, w jaki sposób przekład zostaje wpleciony w żywą
współczesność języka docelowego, a także w jego historię i tradycję,
nie tylko „zadomawiając się” w nim, ale i rzucając nań nowe światło,
przypominając jego zapomniane rejestry – „aktywizując” (żeby
posłużyć się terminem Jarniewicza) te znaczenia i struktury,
z których może już na co dzień nie korzystamy. Przekład mówi wiele
o nas samych; i przypomina na każdym kroku, że literatura, owszem,
składa się w dużej mierze z wysoko zindywidualizowanych, mocnych
gestów i głosów, ale jest ostatecznie przedsięwzięciem zbiorowym.
Tłumacz między innymi to książka o zmianie i potrzebie zmiany,
o przewartościowaniach i rekonfiguracjach, o przyszłości przekładu
i aktualności literatury. To książka niewątpliwie wychylona
w przyszłość. Ale Jarniewicz napisał ją, jak się zdaje, z autentycznego,
szczerego przywiązania do tak nierewolucyjnej kategorii jak „polska
literatura” – do idei literatury jako większego, zbiorowego, wspólnego
przedsięwzięcia, w którym różni twórcy (pisarze, tłumacze)
nieustannie rozmawiają ze sobą i bez przerwy odświeżają nasz język.
To, oczywiście, wizja polskiej literatury zupełnie poza
konserwatywnym, narodowym, religijnym czy metafizycznym
kluczem; inkluzywna, dynamiczna, oparta na spotkaniu z tym, co
obce:
Inność w języku tłumacza okazuje się wycieczką do niepoznanych
rejonów swojskości, przekład staje się wtedy językowym
samopoznaniem, odswojeniem ojczystej mowy (s. 13). […]
[Twórczy przekład ma] czytelnika – wyobcowywać, dając mu odczuć,
że język, którym mówi, do niego nie należy, bo jest czymś od niego
większym, do końca nieoswojonym. To wyzwoleńcze doznanie (s. 14).
[…]
Języki narodowe wykuwały się w ogniu przekładów i parafraz –
u początków każdej z kultury leży spotkanie z obcością i próba
otwarcia się na nią (s. 50).
Jarniewicz widzi więc ową „literaturę polską” przewrotnie – a może
raczej widzi ją jako przewrót, stale ponawiany, wyrzucający nas ze
sfery komfortu i aktualizujący nasz wspólny język. W tym zasadniczo
niekonserwatywnym, adogmatycznym przywiązaniu do kategorii
polskiej literatury uważny czytelnik zauważy może więź Jarniewicza
z Tomkiem Pułką– wybitnym, przedwcześnie zmarłym poetą
początku XXI wieku, szkicującym podobną wizję w swojej
eseistyczno-felietonistycznej działalności.
*
To wszystko ma nam do powiedzenia książka Jarniewicza, gdy
czytamy ją jako refleksję o społeczno-kulturowej funkcji przekładu.
Jak już jednak wspomnieliśmy, Tłumacz między innymistawia też
pewne tezy w obszarze teorii literatury, zwłaszcza teorii znaczenia
i interpretacji – i te, wplecione w kolejne szkice tomu, okazują się
dużo bardziej problematyczne. O ile w zamierzeniu podbudowywać
mają bowiem praktyczny namysł nad pracą i etosem tłumacza, o tyle
wydaje się, że częściej projekt Jarniewicza rozbijają, niż rozwijają.
Swoje podejście do kategorii znaczenia i interpretacji Jarniewicz
wyraża najbardziej wprost na początku książki:
„[Ż]adne bowiem teksty, zwłaszcza literackie – a o takich tu mowa – nie
mają zdefiniowanych, trwałych znaczeń. Dzieło nie jest skrzynią
kryjącą w sobie sens, który za wszelką cenę powinno zachować udane
tłumaczenie. To szerokie pole możliwości, na które wkracza tłumacz
[…]” (s. 42).
Podobna refleksja pojawia się potem kilkakrotnie: Jarniewicz
przyjmuje perspektywę zasadniczo antyintencjonalistyczną (nie
interesuje go znaczenie rozumiane jako intencja autorska; z takiego
podejścia kpi w pewnym momencie otwarcie – zob. s. 47),
konstruktywistyczną bądź, jak powiedzieliby inni, relatywistyczną.
Tekst nie ma jednego, trwałego, obiektywnego znaczenia; znaczenie
„współtworzy” czy to czytelnik, czy to język, kontekst, tłumacz i tak
dalej.
Problem z takim podejściem widać niemalże od razu.Co bowiem
zakreśla owo „szerokie pole możliwości”, jakim jest oryginalny tekst,
jeśli nie jego obiektywnie istniejące (co nie znaczy – łatwe do
odczytania, dające się bezstratnie oddać w nowym języku)
znaczenie? Tylko docelowy kontekst – to, co może tłumacz, jest nagle
definiowane wyłącznie przez relacje jego tłumaczenia do języka
docelowego.
Pojawia się więc problem z kategoriami błędu i kłamstwa. Jarniewicz
pisze, że przekład jest dziedziną błędu, że jest stale na błąd narażony
– ale na jakiej podstawie stwierdzamy właściwie, że błąd jest błędem,
jeśli nie ma obiektywnego oryginalnego znaczenia, od którego
tłumacz może mniej lub bardziej odejść? Jeśli nie można nie zbłądzić
– nie tylko w praktyce, ale nawet hipotetycznie – słowo „błąd” wydaje
się cokolwiek na wyrost.
Znikają też, czy zostają unieważnione, kryteria ważne dla oceny
konkretnego przykładu – włącznie z tymi, z których korzysta sam
Jarniewicz. Jak bowiem ocenić, czy sam wybór tekstu do
tłumaczenia jest „udany”, skoro liczy się tylko to, co zrobi z nim
ostatecznie tłumacz? Co więcej, dlaczego mamy obciążać tłumaczy
odpowiedzialnością za wprowadzanie do języka docelowego takich,
a nie innych dzieł obcych, jeśli owe dzieła nie mają własnego sensu,
jeśli ów sens pojawia się dopiero w tłumaczeniu?
Dalej: jeśli uznamy relatywistyczne deklaracje i założenia Jarniewicza,
omawiana przez niego granica między „tradycyjnym” przekładem,
adaptacją, parafrazą i innymi formami „przekładu w szerokim sensie”
zostanie już nie tyle rozchwiana, upłynniona, co zupełnie zniesiona.
Przekład zawsze już będzie „w szerokim sensie” i stracimy możliwość
dyskutowania o jego konkretnych (pod)rodzajach – bo jak o tym
mówić, jeśli nie możemy nawet próbować określić „dystansu” między
znaczeniem tekstu nowego i tekstu oryginalnego? Na tym froncie,
i na wielu innych, debata o przekładach literackich zostaje
sparaliżowana.
Takich problemów jest dużo więcej. Momentami sam Jarniewicz
zdaje się rozumieć kłopotliwość swoich teoretycznoliterackich pozycji
– i sam sobie wprost zaprzecza. Chociaż w wielu miejscach chwali
twórcze przekłady za niewierność (o Heaneyu tłumaczącym
Kochanowskiego mówi, że na pewno nie kierował się „wątpliwym
imperatywem wierności”, s. 113), ostatecznie docenia takie odejścia
od dosłowności, które motywowane są właśnie chęcią „wiernego”
oddania tego, co najistotniejsze w tekście oryginalnym. W przypadku
tłumaczenia wiersza Jamesa Fentona mamy więc do czynienia
z „kłamstwem w imię wierności” (s. 134), a zatem istnieje nagle jakieś
oryginalne (czyżby obiektywne?) znaczenie, któremu warto być
„wiernym”.
Może to tylko zamieszanie pojęciowe. Kilka stron wcześniej
Jarniewicz bardzo wprost łączy jednak „efekt wiersza” Fentona
z intencją jego autora:
„Tłumacz musi sobie postawić pytanie, gdy czyta tłumaczony przez
siebie tekst: jaki efekt ma wywołać ten wiersz? czy chce zaskoczyć
czytelnika informacją, że wiciokrzew służył w Korei jako okład na
czyraki? A może Fenton wykorzystuje poetycko efekt obcości […]? Nie
ulega wątpliwości, że to drugie” (s. 129).
Jeszcze gdzie indziej czytamy:
„Są jednak przekłady, w których tłumacze […] suwerennie korzystają
z rozwiązań podsuwanych im przez język docelowy, pamiętając
jednak, że w tej twórczej mediacji między językami nie może dojść do
(nieuzasadnionego względami artystycznymi czy ideowymi)
przekłamania obrazu oryginału”.
Trudno powiedzieć, czym „obraz” oryginału różni się od jego
„znaczenia” –Jarniewicz przyznaje jednak, że do „przekłamania”
może dojść, co znaczy tyle, że jest w oryginale jakieś obiektywne
„coś”, czemu można zadać kłam (taki zabieg jest po prostu czasem
mniej lub bardziej uzasadniony).
Wydaje się, że owe momenty samozaprzeczenia nabierają
intensywności pod koniec tomu. W kontekście angielskich
tłumaczeń Różewicza Jarniewicz stwierdza na przykład
w niespotykanym u niego zazwyczaj autorytatywnym tonie:
„Ze szczególną uwagą należałoby potraktować te wiersze Różewicza,
w których, nietypowo, pobrzmiewają rymy. Rymy są u Różewicza na
tyle rzadkie, że jeśli poeta ich gdziekolwiek używa, robi to z całą
świadomością: przekład powinien je obowiązkowo zachować […]” (s.
336).
Przekład Różewicza na angielski powinien więc zrobić coś
„obowiązkowo” (!) nie dlatego, że tak dyktuje jego relacja z językiem
docelowym, poezją anglojęzyczną i tak dalej, tylko dlatego że jest to
istotny – szczególnie znaczący – element tekstu wyjściowego.
Jarniewicz znów odruchowo wraca do całkiem tradycyjnych
kategorii: Różewicz wyróżnił w swojej poezji za pomocą rymów
pewne fragmenty; jego autorskie, intencjonalne zabiegi należy
w jakiejś formie oddać w tłumaczeniu.
Z jednej strony problematyczność teoretycznoliterackiej refleksji
w książce Tłumacz między innymi nie podważa tego, co Jarniewicz
ma do powiedzenia o kulturowej roli tłumacza i praktyce
translatorskiej– jeśli nie będziemy się trzymać deklarowanego
miejscami przez autora antyintencjonalizmu/relatywizmu, zamiast
tego kierując się zdrowym rozsądkiem (o który sam Jarniewicz się
upomina), zrozumiemy, że oryginał oczywiście jest ważny (i ma swoje
własne, autorskie, obiektywne znaczenie), ale ważne jest też to, jakie
strategie i formy wybiera tłumacz. Autor przekładu jest autorem, jego
działalność jest twórcza i literacka – ale istnieją też oryginał
i oryginalne znaczenie, i nie można traktować ich zupełnie
pretekstowo.
Jeśli więc owe deklaracje pozostają niefortunne, to głównie dlatego,
że przyjęcie zupełnie przeciwnych pozycji teoretycznoliterackich –
otwarcie intencjonalistycznych, zakładających, że tekst ma
obiektywne, trwałe znaczenie, a tym znaczeniem jest każdorazowo
intencja autora – bardzo łatwo uspójniłoby wywód Jarniewicza
i usunęło z niego najbardziej rażące punkty samozaprzeczenia. Gdy
podchodzimy do jego książki intencjonalistycznie
i zdroworozsądkowo, wszystko wskakuje z powrotem na miejsce:
przekładowa „niewierność” jest dobra wtedy, gdy na głębszym
poziomie służy oddaniu czegoś znaczącego; nie można otwarcie
zignorować tak ważnych rzeczy jak rymy u Różewicza; przekład różni
się od adaptacji tym, na ile tłumaczowi zależy na oddaniu intencji
autora oryginału i tak dalej.
*
To jednak, powtórzmy, wątek poboczny. Jako całość Tłumacz między
innymi jest fascynującą, błyskotliwą, wielopłaszczyznową opowieścią
o praktyce tłumacza, w której znajdziemy i prowokacyjne tezy,
i fantastyczne szczegółowe, pogłębione interpretacje; wszystko jest
zaś uspójnione niepowtarzalnym tonem Jerzego Jarniewicza,
równocześnie szalenie erudycyjnym i zupełnie bezpretensjonalnym.
Można po tę książkę sięgnąć dla czystej lekturowej przyjemności –
a jednocześnie jej stawka jest wysoka i oczywista, każda strona
przynosi poczucie, że stoimy u progu ważnej dyskusji.
Jerzy Jarniewicz, Tłumacz między innymi, Ossolineum, Wrocław
2018.
Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paweł Kaczmarski, O przekładzie, o przekład,
„Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 1
KOPIUJ
Tomasz Chomiszczak
/
/