Ten kto mnie czyta ten pewnie zdążył zauważyć, że wszystkie moje dotychczasowe podsumowania roku obfitowały w pozytywne doświadczenia.
Zawsze starałam się Wam pokazać jak może być fajnie jeśli się tylko dąży do spełnienia swoich marzeń (o książce, o mieszkaniu, o wakacjach itp).
Tym razem chciałabym podejść do tematu trochę inaczej. Bo nie zawsze musi być pięknie i pozytywnie. Niezależnie od tego czy spełniliście Wasze marzenia czy nie (bo, swoją drogą, nie wierzę w samoistne ich spełnienie… nic się samo nie robi).
Strasznie długo zbierałam się do pisania tego wpisu (jak widać), ale chyba nikomu nie muszę tłumaczyć, że do porażek najtrudniej się przyznać. Ale chcę, nie tyle dla siebie co dla innych, którzy być może mają mnie za kobietę sukcesu, kobietę której wszystko przychodzi łatwo. Kobietę która z brzuchem i potem noworodkiem w chuście napiernicza przepisy i zdjęcia do książki i jeszcze pracuje. Więc chciałam to zrobić też dla wszystkich tych świeżych mam które być może gdzieś tam zerkały na mnie z zazdrością.
Swoją drogą – właśnie zauważyłam, że nie zrobiłam podsumowania roku 2017, być może byłam zbyt zajęta ogarnianiem chaosu dookoła mnie? Mogłoby się wydawać, że gdy minie 2017 (tego roku urodziłam Alę) to już będzie z górki, tym czasem chaos się pogłębiał.
2018 – co jeszcze…?
Jako osoba, która miała za sobą epizody depresyjne wiem, że z osobowością depresyjną nie jest łatwo. Łatwo raczej o nawrót i bardzo trzeba nad sobą pracować, żeby tego uniknąć. Jasne, dzięki wcześniejszej terapii człowiek zna mechanizmy działania swojej psychiki i techniki obrony. Pytanie brzmi jednak, jak długo da się z tym walczyć bez wsparcia, zwłaszcza jeśli czynniki wyzwalające są nowe?
Coraz więcej mówi się o depresji poporodowej ( i słusznie!) jednak najwięcej uwagi (jeśli już) zwraca się na kobiety przez pierwsze miesiące po porodzie. Tymczasem depresja może zaatakować później. U mnie zaczęło się właśnie później, kiedy całe zamieszanie z przygotowaniem książki osłabło, kiedy zaczęłam wracać do pracy i okazało się, że to już nie jest to samo co wcześniej (kto z Was prowadzi działalność na pewno nie raz zauważył, że gdy właściciel jest nieobecny to mimo najlepszego zastępstwa firma może zwolnić). U mnie wszystko zwolniło. Tymczasem moja odpowiedzialność, że tak powiem, życiowa była dużo większa niż wcześniej.
Ten kto mnie zna osobiście wie jak duże znaczenie ma dla mnie moja praca, mój wykonywany zawód, zresztą myślę, że wiele razy wypowiadałam się na temat ew. porzucenia pracy zawodowej na rzecz blogowania. U mnie to po prostu nie nastąpi. Praca daje mi ogromną satysfakcję.
Zwolniła też moja aktywność sportowa, coś co dawało mi zastrzyk energii i znacznie zwiększało poczucie własnej wartości. Forma też podupadła. I jakoś nie mogłam do niej wrócić, tego tematu chyba nie muszę rozwijać. Dość powiedzieć, że po roku miałam już ogromne wyrzuty sumienia z tego powodu.
Natomiast wracając do tematu zawodowego – chciałabym z tego miejsca przeprosić wszystkie kobiety którym poleciłam założenie własnego biznesu. Żałuję. Wiem, to niemodne tak zniechęcać, powinnam wierzyć w równość szans i równe traktowanie, powinnam zagrzewać koleżanki do prężnego rozwoju i sypać motywacyjnymi hasłami o godzeniu macierzyństwa z karierą businesswoman. Pewnie, może i się da. Jak wszystko idzie OK i ogarniasz wszystko dopinając na ostatni guzik.
Mi się podwinęła noga.
Nie chcę się w dawać w szczegóły i wylewać żalu. Napiszę tylko, że bycie matką – przedsiębiorcą to cholernie ciężka przeprawa. I to nie przez dziecko a przez stosunek urzędów. To nie do końca mi się spina z głośnym prorodzinnym podejściem rządów.
Skoro piszę o depresji to ktoś może spytać „co z terapią?”. Tak, i tym razem próbowałam. Tym razem jednak coś nie zagrało i musiałam ją przerwać. Potem z kolei chyba bałam się szukać wsparcia gdzie indziej. Wiecie jak się czuje człowiek w depresji który wychodzi z nieudanych sesji terapeutycznych? Jakby to była jego wina.
To nie jest tak, że wszystko było złe albo nieważne
Wydałam kolejną książkę, która zbierała same pozytywne recenzje, ja miałam pełne ręce roboty co chwila pakując paczki z książkami i kalendarzami sprzedającymi się w moim sklepie.
Mam cudowne dziecko, wspierającego męża i rodzinę, która zawsze chce pomóc choć nie zawsze może.
Mam wrażenie, że ten rok przetrwałam głównie dzięki tej rodzinie i dzięki znajomości mechanizmów depresji. I Alicji bo…
When life gives you lemons, make lemonade
… bo kiedy poczułam, że sypie mi się grunt pod nogami to chyba włączył mi się instynkt przetrwania. Przestałam opierać się na sentymentach i uznałam, że muszę działać. Do tej pory myślałam o swojej firmie jak o starszym „dziecku” ale postanowiłam iść dalej w poszukiwaniu stabilizacji.
Tak, po blisko dziesięciu latach postanowiłam rzucić to wszystko i … iść na etat. Czy było mi łatwo? Nie, nawet teraz nie jest mi łatwo o tym pisać a minęło już prawie pół roku od tej decyzji. Po pierwsze to był dla mnie straszny cios, miałam poczucie, że zmarnowałam te dziesięć lat (serio!). Było mi wstyd wobec wszystkich, z którymi tą firmę budowałam. Po drugie rozpoczęcie procesu rekrutacji w moim stanie było wielkim ryzykiem. Trudno pisać o sobie dobrze i mówić o sobie dobrze kiedy w swoich oczach nie znaczy się nic. Na rozmowach kwalifikacyjnych nie byłam „sto lat”, ogóle nie miałam w tym doświadczenia.
Ale zrobiłam to, pomyślałam sobie „chrzanić to, moja rodzina jest najważniejsza, jak mam o nią walczyć jeśli codziennie nie wiem co mnie czeka?”.
Uznałam, że z całej mojej pracy najbardziej sobie cenię momenty kiedy mogę projektować, tworzyć nowe rozwiązania korzystać ze swojej wiedzy i doświadczenia i ciągle poszerzać horyzonty. Wbrew temu co się wielu ludziom wydaje prowadzenie własnej działalności mocno ogranicza czas na pracę kreatywną.
I skoczyłam.
I nagle okazało się, że te 10 lat nie było zmarnowane. Dało mi tyle doświadczenia, żeby zdobyć świetną pracę. Taką która daje stabilizację, wyzwania i dużą satysfakcję z tego co się robi. Mogę być specjalistką na pełny etat nie martwiąc się o relacje z urzędami.
Dlaczego o tym piszę? Trochę po to, żeby się wytłumaczyć z milczenia a trochę po to, żeby Wam pokazać, że jeśli damy dojść do głosu instynktowi to możemy odnieść sukces. Trzeba jednak wyciszyć zniekształcony wewnętrzny obraz samego siebie i tutaj często trzeba pomocy specjalistycznej (z której ja nie mam zamiaru rezygnować na dłuższą metę).
A jeśli coś nie daje nam satysfakcji to nie bójmy się z tego rezygnować nawet jeśli robiliśmy to długo i z sukcesami.
Chciałabym też zwrócić uwagę rodzin i przyjaciół mam. Nie traćcie czujności. Jeśli po kilku miesiącach, po roku czy nawet dłużej Wasza żona, partnerka, siostra czy przyjaciółka boi się wrócić do pracy, jeśli ma wrażenie że „wypadła z obiegu”, tęskni za poprzednim życiem i brakuje jej energii to otoczcie ją opieką, stwórzcie jej warunku do tego żeby mogła się na nowo zaaklimatyzować albo pomóżcie jej uzyskać fachową pomoc.
Co to ma wspólnego z blogiem?
Tłumaczy ciszę do tej pory, to po pierwsze. Mam teraz mniej czasu na blogowanie i mniej motywacji (choć przykro mi to przyznać) bo odkryłam na nowo fascynację własnym zawodem.
Siłą rzeczy nie mogę już zrobić zdjęć w przerwie w pracy bo moje foto-studio leży po drugiej stronie miasta. Moje gotowanie zresztą opiera się teraz na maksymalnie uproszczonych posiłkach na cały tydzień z góry (choć może o tym akurat przygotuję wpis). No ale widząc po ostatnim przepisie – staram się!
Zastanawiam się też nad tematyką bloga, coraz częściej mam mnóstwo do powiedzenia na tematy, które nie mają zbyt wiele wspólnego z jedzeniem i paleo. Brakuje mi miejsca w którym mogłabym to z siebie wyrzucić. Tak jak te myśli, które wyrzuciłam z siebie dzisiaj. Mam nadzieję, że dzięki temu lepiej mnie zrozumiecie i być może zrozumiecie siebie. A jeśli któraś (lub któryś) z Was zainspiruje się do działania (a wiem, że takich dryfujących w niepewności jest wiele) to będzie to dla mnie ogromny sukces.
Miałam napisać „trzymajcie się” ale napiszę „puśćcie się” idźcie tam, gdzie będzie Wam dobrze.